Zła praca – polska specjalność

19 czerwca 2017
Po 1989 roku w Polsce wiele się udało. Ale nie rynek pracy. A to nie tylko zielone lub czerwone strzałki, tabelki w Excelu i abstrakcyjne ekonomiczne modele. To część życia społeczno-gospodarczego, która ma przełożenie na nasze samopoczucie, poczucie godności, samorealizacji i wpływa na możliwość realizacji planów i marzeń.

Fot. Omar Gurnah, źr. flickr.com, lic. CC BY-NC-ND 2.0

Eurostat opublikował badania, które nie przedstawiają Polski w zbyt dobrym świetle. Po pierwsze jesteśmy najbardziej rozwarstwionym dochodowo społeczeństwem Europy. Najbogatszy decyl, czyli górne 10% osób, zarabia w Polsce prawie pięć (4,7) razy więcej niż najbiedniejsze 10% społeczeństwa. To bardzo duża różnica. Dla porównania, w uznawanej za wzorzec równości Szwecji dochody najbogatszego decyla stanowią zaledwie dwukrotność dochodów osób z najbiedniejszego decyla. W Belgi ten stosunek wynosi 2,4. Tak samo jest w Finlandii.

Jak przekonują Rochard Wilkinson i Kate Pickett w książce „Duch równości” rozwarstwienie to nie tylko kwestia etyki. Problemem nie tylko jest to, że część społeczeństwa żyje dostatnio, podczas gdy inni pozbawieni są materialnego bezpieczeństwa. Zdaniem naukowców wysokie nierówności przekładają się na szereg innych problemów społecznych, takich jak niższa pozycja społeczna kobiety, większa nietolerancja wobec innych – często słabszych – grup społecznych, wyższa przestępczość, czy niższy poziom zaufania społecznego.

Zachodnie portfele
Ale w kwestii zarobków problem polskiej pracy nie ogranicza się do dużej dysproporcji między tym, co dostaje na rękę bogaty Kowalski i biedny Kowalski. Problemem w Polsce są niskie płace w ogóle. Bardzo sugestywnie ujął to Rafał Hirsh, który napisał, że „średni dochód wśród 10% najlepiej zarabiających Polaków w 2014 wynosił 10,6 euro za godzinę. Z kolei średni dochód wśród 10% najgorzej zarabiających Duńczyków to 17,1 euro za godzinę. Czyli najsłabiej zarabiający Duńczycy dostają średnio 61% więcej niż najlepiej zarabiający Polacy.”

Trochę lepiej sytuacja się przedstawia jeżeli rzucimy okiem na porównania Standardu Siły Nabywczej (PPS). PPS to sztuczna waluta, która koryguje różnice między cenami i zarobkami w różnych krajach. Patrząc przez ten pryzmat nierówności między Polską i innymi krajami się spłaszczają. Polacy zarabiają więcej niż Bułgarzy, Rumuni, Litwini, Łotysze, Słowacy, Czesi, czy Chorwaci. Co ciekawe już wyprzedziliśmy Portugalczyków. Nadal różnica, która dzieli nas do Duńczyków czy Niemców jest duża – ponad dwukrotna.

Polak jest nie tylko niezamożny, ale również przepracowany. Na 38 państw, dla których podaje dane OECD jeśli chodzi o czas pracy, Polska w 2015 znalazła się na 31. miejscu. Kowalska w 2015 roku przepracowała 1963 godziny. Rekordzistami byli Meksykanie, którzy przepracowali w roku średnio 2246 godziny. Mało tego, każdy pracujący Polak przepracował średnio o 40 godzin więcej niż w roku 2014. To spora różnica.

Kosztowne nadgodziny
Firma Hays Polska przeprowadziła badanie, z którego wynika, że 75% badanych pracuje w nadgodzinach. Do badań trzeba jednak podchodzić ostrożnie – 63% respondentów była w wieku 26– 35 lat, a więc mamy do czynienia z pewną nadreprezentacją tej grupy. 53% badanych stwierdziło, że pracowało w weekendy. 55% pytanych zabiera pracę do domu.

Jedynie 22% osób, które pracuje w nadgodzinach otrzymuje wynagrodzenie zgodne z Kodeksem Pracy. 24% może liczyć na odebranie nadgodzin w innym terminie. Większość jednak pracujących w nadgodzinach (54%) nie otrzymuje wynagrodzenia za pracę. Oznacza to, że osoby te de facto dopłacają swoim czasem wolnym do przedsięwzięć, w których uczestniczą.

A w nadgodzinach pracujemy całkiem sporo – 35% osób, które pracuje dodatkowo w tygodniu wykonuje 3–5 godzin. Aż 30% badanych stwierdza, że w tygodniu pracuje dodatkowe 30 godzin.

Nic dziwnego, że odbija się to na naszym zdrowiu. 62% badanych twierdzi, że cierpi na jakieś dolegliwości z powodu pracy w nadgodzinach. Większości z nich dotyka „zwykłe” podenerwowanie i irytacja (65%). Nie warto jednak lekceważyć i bagatelizować takiego doświadczenia. Jeżeli jest ono permanentne, to przekłada się po prostu na gorszą jakość życia.

Ci z nas, którzy nie pracują w nadgodzinach, albo pracują mało, w swoim macierzystym zakładzie pracy po prostu dorabiają. Według badania przeprowadzonego na zlecenie Jobsquare niemal 80 proc. Polaków dorabia. Najczęściej dorabiamy ze stawkę 8–10 zł brutto za godzinę, czyli poniżej pensji minimalnej. Z reguły imamy się prac fizycznych (21%). Dorabiają najczęściej osoby z wykształceniem średnim (45%) i wyższym (43%). Wśród osób dorabiających większość stanowią kobiety (53%).

Dorabiają głównie mieszkańcy mniejszych miejscowości – 41% osób, które mają dodatkową pracę osoby zamieszkujące wsie. W miastach powyżej 100 tys. mieszkańców dorabia już tylko 18% osób, a w dużych aglomeracjach, powyżej 500 tys. dorabia „zaledwie” 12% pracowników.

To pośrednio wskazuje na różnice w dochodach pomiędzy różnymi miejscowościami. Osoby ze wsi i małych miast często po prostu nie mają wyjścia. Muszą dorabiać, żeby łatać domowy budżet. Inną sprawą jest, że często pracownicy dużych firm nie mają już fizycznej możliwości dorabiania, ponieważ zostają po godzinach w swojej macierzystej pracy. Często – jak już wyżej zostało zauważone – za darmo.

Nie wszyscy dorabiający jednak to osoby zatrudnione na stałe, chociaż takich rzeczywiście jest większość. 21% badanych dorabiających miała status emeryta bądź rencisty. Co również, biorąc pod uwagę często skandalicznie niskie emerytury i renty, nie powinno dziwić.

Odpowiedź na pytanie „dlaczego dorabiamy?” jest prosta i została już w zasadzie wyrażona wyżej – 72% osób dorabia, bo ich pensja jest niesatysfakcjonująca. Ale aż 56% osób dorabiających nie zarabia w dodatkowej pracy więcej niż 15 zł na godzinę, niewiele więcej niż pensja minimalna.

Do długich godzin pracy i niskich wypłat dochodzi jeszcze jeden czynnik, zmora dziennikarzy, pracowników agencji PR, ochroniarzy i sprzątaczek – dualizm polskiego rynku pracy, lub mówiąc wprost: uśmieciowienie.

Niestandardowe formy zatrudnienia
Śmieciówka jest oczywiście pojęciem z pogranicza publicystyki ekonomicznej. Wydaje się jednak dość adekwatnym określeniem. Zwłaszcza, jeżeli na taką formę zatrudnienia spojrzymy z perspektywy pracownika; bo to właśnie jego optyka powoduje, że umowy cywilno-prawne, to umowy śmieciowe. Wystarczy powiedzieć, że według badań Głównego Urzędu Statystycznego aż 80,2% osób pracujących w głównej pracy na umowach cywilnoprawnych pracowała w takiej formie nie z własnego wyboru. Odsetek był największy wśród osób pracujących na umowę-zlecenie – ponad 84%. Również ponad połowa (51,3%) osób prowadzących działalność gospodarczą uważała, że pracuje w ten sposób nie z własnego wyboru. W rzeczywistości spora część z tych „przedsiębiorców” to po prostu pracownicy zmuszeni przez pracodawcę – który oficjalnie jest głównym, a często jedynym zleceniodawcą – do założenia firmy po to, aby podmiot zatrudniający mógł obniżyć koszty zatrudnienia.

Czym więc są śmieciówki? Najprościej rzecz ujmując „śmieciówką” jest taką formą zatrudnienia, której głównym beneficjentem jest silniejsza strona umowy, czyli pracodawca. Nie jest więc śmieciówką każda umowa zlecenie, bądź umowa o dzieło. Takie formy prawne wykonywania usług, bądź właśnie dzieł są w prawodawstwie znane od dawna i rynek również ich potrzebuje. Problem pojawia się wtedy, kiedy zlecenie lub dzieło jest wykorzystywane, aby obejść przepisy kodeksu pracy dotyczące np. oskładkowania (umowa o dzieło), prawa do urlopu, czy prawa do zrzeszania się w związkach zawodowych.

Znaczna większość tego, co została powyżej opisana jest dość intuicyjna. Nie trzeba Polakom tłumaczyć, że pracują dużo, lub bardzo dużo, a zarabiają mało. To jest wiedza w zasadzie powszechna i w moim przekonaniu, jak mało która, dość odporna na społeczne „bomblowanie”.

Social bubble to termin zaczerpnięty z opisu architektury portali społecznościowych, czy wyszukiwarek internetowych. Każdy z nas ma tak naprawdę trochę inny Internet. Na najpopularniejszym portalu społecznościowym to, co widzimy na tzw. Feedzie, jest wynikiem naszej wcześniejszej aktywności – polubień, komentarzy i udostępnienień. Algorytmy Facebooka badają prawidłowości naszych sieciowych zachowań, aby dostarczać nam kontent sprofilowany pod nasze oczekiwania. I pośrednio pod oczekiwania naszych znajomych, z którymi najczęściej wchodzimy w interakcję.

Nie jest to jednak działanie neutralne dla naszego sposobu rekonstruowania rzeczywistości – algorytmy prowadzą do wzmacniania pewnych upodobań, inne połączenia „więdną”; przestajemy widzieć posty ludzi, z którymi się nie zgadzamy, z którymi mamy inne gusta. To wszystko ma swoje przełożenie na widzenie świata – nasz świat staje się swego rodzaju „bąblem” z bardzo ograniczoną możliwością wyjrzenia poza jego ścianki.

Analogia bąbelków świetnie sprawdza się również w świecie społecznym, gdzie wydawałoby się bardzo inteligentni i wykształceni dziennikarze opowiadają, delikatnie mówiąc, niemądre rzeczy kierując się intuicjami zbudowanymi z elementów dostępnych w ich social bubble.

Wydaje się jednak, że postrzeganie polskiej pracy jest w dużym stopniu odporne na tego typu zjawiska. Doświadczenie przepracowania i dość niskich zarobków, zwłaszcza w porównaniu z osobami pracującymi na podobnych stanowiskach na zachodzie Europy, jest powszechne, nawet wśród członków wyższej klasy średniej.

Postawiliśmy na złego konia
Wiemy, że jesteśmy przepracowani, najczęściej źle wynagradzani (chociaż bąbelek społeczny górnych warstw społecznych nie pozwala im zauważyć jaka jest powszechność niskich wynagrodzeń i co to naprawdę znaczy „niskie wynagrodzenie” w Polsce), chcielibyśmy, żeby było już jak w Europie, ale nie możemy się doczekać.

Odpowiedzi na to dlaczego się tak jest jest zapewne tyle, ilu ekspertów, ekonomistów i historyków gospodarki. Spójrzmy jednak na sprawę od strony pracowniczej, ponieważ tego głosy zazwyczaj w polskiej debacie brakuje.

I właśnie w tym miejscu pojawia się pierwsza odpowiedź, co się właściwie stało, a w zasadzie, czego zabrakło przez ostatnie przeszło ćwierć wieku. Od początku transformacji bardzo silnie słyszalne były głosy strony pracodawców. W latach 90. XX wieku mieliśmy w zasadzie wręcz do czynienia z neofickim nastawienie prorynkowym. Wszystko, co miało w jakiś sposób bronić strony pracowniczej było uważane za podejrzane i bardzo często kwitowane stwierdzeniem „to już przerabialiśmy”. Do dzisiaj w wielu komentarzach internetowych oraz w wielu komentarzach publicystów słychać tę nieprzyjemną potransformacyjną czkawkę.

Warto jednak zauważyć, że od kryzysu, kiedy na świecie o ekonomii zaczęło mówić się zupełnie inaczej, również w Polsce coraz częściej słychać głosy, że coś się nie udało. Że obstawiliśmy złego konia, a przynajmniej mogliśmy wzmacniać różne rozwiązania, które sprawdziły się w Europie przez dekady. Takim rozwiązaniem są choćby związki zawodowe.

W końcu stycznia przez Internet przetoczył się artykuł na temat Polki, która rozpoczynając pracę w niemieckiej korporacji została przegoniona przez związkowca do domu. Kobieta przyzwyczajona do polskiej kultury pracy zostawała po godzinach, aby się wykazać. W jej nowym zakładzie pracy taka praktyka była nie tylko niezrozumiała, ale również została potępiona. Nie rozstrzygając, czy artykuł opiera się na prawdziwym przypadku, czy wpisuje się w szeroko omawianą w mediach kategorię post prawdy (lub staromodnego wciskania kitu), można założyć, że takie wydarzenie mogło mieć miejsce. Oczywiście nie w Polsce, bo w Polsce związki zawodowe niemal nie istnieją, ich polityczna siła jest niewielka, a siła realna, jeśli chodzi o obronę znacznej większość pracowników w Polsce, minimalna.

Średnie uzwiązkowienie, czyli odsetek pracowników należących do związków zawodowych w Europie to 23%. W Polsce uzwiązkowienie to jedynie 12%. Mniej związków na kontynencie jest tylko w Estonii, na Litwie i… we Francji. W tym ostatnim kraju jednak związki są silne politycznie mimo nikłej liczby członków. W Niemczech uzwiązkowienie wynosi 18% (ale objęcie umowami zbiorowymi dotyczy 80% pracowników). Dla porównania, w Finlandii uzwiązkowienie to 74%, w Szwecji 70%, w Danii 67%. Widać również wyraźną korelację między uzwiązkowieniem i wielkością dochodu na głowę. Nie jest to związek 1:1, wyłamują się choćby Francja i Niemcy.

Część autorów zwraca zresztą uwagę, że nie jest to tylko kwestia korelacji, ale również wynikania. Tito Boeri i Jan Van Ours w książce „Ekonomia niedoskonałych rynków pracy” zwracają uwagę, że istnieję nie tylko „premia płacowa” za przynależność do związku, ale również realna zmiana (niekorzystna) pensji wtedy, kiedy uzwiązkowienie w danym państwie (dane przedstawiają dla USA) spada.

Wynagrodzenie minimalne
Innym środkiem do poprawy jakości pracy jest pensja minimalna. Wbrew temu, co od lat powtarzają neoliberalni ekonomiści, istnieją twarde dowody, że płaca minimalna spełnia swoją funkcję. Badania pokazują, że regulacje płacy mogą być skuteczne i mogą wpływać na zwiększenie zasobności portfeli ludzi, o ile idzie za nimi kontrola instytucjonalna. Nic nam nie da podwyższenie pensji minimalnej, jeżeli nie będziemy sprawdzać, czy przepisy są przestrzegane.

Oczywiście z drugiej strony nieodpowiedzialnością i zwykłą głupotą byłoby nagłe podwyższenie płacy minimalnej o bardzo wysoką wartość, ponieważ przedsiębiorcy mogliby nie nadążyć ze zmianami instytucjonalnymi w swoich organizacjach. Problem polega na tym, że nie wiemy gdzie jest próg, który w gospodarce powoduje więcej szkód niż pożytku. I zapewne nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie – wszystko zależy nie tylko od kraju, ale również od branży, czy koniunktury na rynku pracy. To co nam pozostaje to podwyższanie pensji minimalnej i badanie jej wpływu na rynek pracy.

Prawdą jest, że części zakładów pracy nie uda się dostosować nawet do niewielkiego wzrostu pensji minimalnej i te zakłady po prostu znikną. Nie ma w tym jednak nic złego, o ile nie mamy do czynienia ze zjawiskiem masowym, które nie jest kompensowane przez tworzenie się nowych organizacji, które dzięki nowocześniejszym strukturom zarządzania są w stanie dostosować się do nowych realiów i wchłonąć „ofiary” pensji minimalnej.

Potrzebna jest również silna instytucja kontrolująca prawo pracy. Jeżeli taka instytucja nie istnieje, to przepisy prawa pracy są po prostu martwe. Tymczasem Państwowa Inspekcja Pacy dysponuje budżetem około 300 mln zł. To naprawdę śmieszna suma. Przypomnijmy, że państwo za większą sumę kupiło kolekcję sztuki Czartoryskich.

Tymczasem niedokładnie skontrolowane firmy to po pierwsze zachęta do łamania prawa. Na to często narzekają uczciwi pracodawcy, którzy nie mogą konkurować z firmami, które na potęgę obchodzą kodeks pracy. Po drugie firmowe „oszczędności” na przykład na składkach, to straty dla budżetu rzędu miliardów złotych rocznie. Mamy tutaj do czynienia z typowym problemem kosztów zaniechania – oszczędności na PIP generują ogromne koszty w innych częściach systemu. Za to płacimy wszyscy.

Powyżej została opisana tylko mała część możliwości – i to przedstawiona tylko z perspektywy ochrony pracownika – przez którą państwo ma wpływ na to w jakich warunkach pracujemy. I nie chodzi tutaj o walkę z rynkiem, tylko o wykorzystywanie pewnych narzędzi do mądrego kształtowania gospodarki w ten sposób, żeby możliwie duża liczba osób czerpała z owoców jej wzrostu.

Wszystkie powyżej wymienione instrumenty: organizacja pracowników, instytucje kontrolne, instytucja płacy minimalnej, jeżeli są stosowane odpowiedzialnie i mądrze przyczyniają się do lepszej organizacji przedsiębiorstw i wykorzystywania bardziej innowacyjnych rozwiązań. Efektem końcowym jest zwiększenie wydajności przedsiębiorstw. To proste – jeżeli pracodawca nie ma możliwości opierać trzonu swojej działalności na niskich kosztach pracy, to tworzy lepszy produkt w oparciu na przykład o lepsze technologie. Koniec końców właśnie to nas różni od zachodniej Europy, do której przed nieprzyjaznym rynkiem pracy uciekło już miliony Polaków – oni mają lepszą wydajność, my: taniego pracownika. Oni mają lepsze życie, my ciężko harujemy za niewielkie pieniądze.

Kamil Fejfer

Materiał został sfinansowany z grantu Fundacji Fundusz Mediów.

Źródło: FISE
Komentarze
Ładuję...