Nauka musi być sexy

14 czerwca 2011

„Człowiek uczy się całe życie” – mówimy, gdy coś nas zaskoczy albo popełnimy błąd wynikający z niewiedzy. Jeśli przyjmiemy, że przysłowia są mądrością narodu, okaże się, że wszyscy wiemy, jak bardzo ważna jest nauka przez całe życie. Ale gdy popatrzymy na statystyki unijne, ta pewność znika.

W kategorii dorosłych osób, dokształcających się w jakiejkolwiek formie, lądujemy poniżej średniej unijnej i to w każdej grupie wiekowej. Nawet ci, którzy tradycyjnie kształcą się najwięcej, czyli Polacy w wieku 25-34 lat uczą się mniej niż ich europejscy rówieśnicy (patrz raport: „Kapitał intelektualny Polski”, str. 94). Według BAEL w 2008 roku najstarsza grupa wiekowa, czyli osoby 50 plus, stanowiła zaledwie 3% wszystkich uczących się.
Najintensywniej uczy się polska młodzież – do 24 roku życia. Pod względem odsetka osób z wyższym wykształceniem nie odbiegamy od średnich unijnych. A potem nagle „stop”!

Dlaczego tak jest, że w Polsce, w dużo większym stopniu niż winnych krajach, edukacja kończy się po 24 roku życia?

Bo ludzie nie dostrzegają korzyści, jaka płynie z nauki – uważają badacze z Instytutu Badań Strukturalnych w bardzo ciekawym raporcie „Zatrudnienie w Polsce – praca w cyklu życia”. I chyba mają rację. Nie tak dawno Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości opublikowała badania dotyczące szkoleń w małych i średnich przedsiębiorstwach. Aż 92% menedżerów uznało, że ani oni, ani ich pracownicy nie potrzebują dokształcania, bo ich kompetencje są wystarczające. Takie myślenie powoduje, że w Polsce zaledwie jedna trzecia firm organizuje szkolenia dla swoich pracowników. A w UE – 60%.
 
Szkolenia dla pracowników to jedno. A co z tymi, którym grozi bezrobocie? Albo od wielu lat nie mogą znaleźć pracy? Badacze z IBS sprawdzili, że zwłaszcza wśród osób w wieku 50-65 lat dodatkowe kształcenie rzeczywiście pozwala na znalezienie nowej pracy i zmniejsza ryzyko bezrobocia. A jednak to właśnie ta grupa kształci się najmniej.

Naukowcy z IBS uważają, że winę za to, że nie chcemy się uczyć przez całe życie ponosi państwo. Bo choć wydaje na ten cel całkiem spore pieniądze (na dofinansowanie kursów i szkoleń dla dorosłych wydaje się średnio 3 mld rocznie i nie odbiega to znacząco od analogicznych wydatków w innych państwach Europy), problem w tym, że są to pieniądze źle wydane. Bo są kierowane przede wszystkim do publicznych i prywatnych instytucji edukacyjnych. To powoduje, że uczestnicy szkoleń mają niewielki wpływ na temat i kształt oferowanych im zajęć. Nawet jeśli zrezygnują, nikt się tym nie przejmie, bo nie zabiorą ze sobą swoich pieniędzy. A to wpływa negatywnie na dopasowanie rynku edukacyjnego do potrzeb rynku pracy oraz na jakość kursów. W rezultacie koszty szkoleń są wysokie a liczba kształcących się – stosunkowo mała – podkreślają badacze z IBS.

Poza tym szkolenia najczęściej są zwyczajnie nudne. Jak mówi Bartosz Soczówka z firmy szkoleniowej Berndson, nauka powinna być przede wszystkim sexy. – Konieczne jest, aby rozwój osobisty stał się naturalną, codzienną częścią życia – jaką jest dzisiaj chociażby rozrywka – mówi. – Stąd na wzór przemysłu rozrywkowego należy budować przemysł szkoleniowy, rozwojowy. Niestety, wciąż zbyt mało graczy na rynku usług edukacyjnych potrafi sprzedawać ją w podobny sposób.

Jak to rozwiązać? Autorzy raportu „ Zatrudnienie w Polsce” proponują dość ciekawe rozwiązanie. Zamiast wspierać nie zawsze potrzebne kursy i szkolenia, państwo powinno skierować pieniądze do usługobiorców, czyli do potencjalnych uczestników kształcenia. Może to być np. coś w rodzaju bonu edukacyjnego, dzięki któremu moglibyśmy wziąć udział w wybranym przez siebie szkoleniu. To na pewno pomogłoby realizować własne cele edukacyjne i jednocześnie podnosiłoby konkurencyjność na rynku usług szkoleniowych.

Takie rozwiązanie bardzo mi się podoba. Ale niesie ze sobą pewne zagrożenie. Jak zbadał portal rynekpracy.pl 2010 roku w Polsce dokształcało się w trybie pozaszkolnym 819 tys. osób dorosłych. Z tego 25 tys. chodziło na kursy organizowane przez Urzędy Pracy, 357 tys. zostało wysłanych na kurs przez pracodawcę a najwięcej, bo aż 383 tys. zdecydowało się na kursy z własnej inicjatywy. Co ciekawe, ponad 600 tys. postawiło na doskonalenie zawodowe, przekwalifikowanie się lub zdobycie nowych umiejętności a prawie 200 tys. (czyli jedna czwarta wszystkich uczących się dorosłych) – na rozwój własnych zainteresowań.

Jakie dziedziny wiedzy zgłębiali ci ostatni? Nauki humanistyczne, naukę o  językach i sztukę!
Tu zaraz pojawi się pytanie, czy mając do dyspozycji bony edukacyjne nawet ci, którzy nie mają pracy, nie pójdą dokształcać się np. z historii sztuki albo z malarstwa. I jeśli tak się stanie, czy państwo powinno finansować takie „fanaberie”?

Ale może warto przypomnieć, na czym polegała idea „uczenia się przez całe życie” (lifelong learning) u swego zarania. Otóż jej twórcy w raporcie UNESCO „Learning to be” z 1972 roku odwoływali się do humanizmu i do samorealizacji człowieka przez naukę. Chodziło o zastąpienie „sztywnego” procesu kształcenia edukacją „elastyczną” przez całe życie. Taka nauka miała obejmować wszystkie sfery życia człowieka.

W tym samym czasie OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) wypracowała swoją bardziej ekonomiczną koncepcję „edukacji powrotnej” (recurrent education) mniej związanej z humanizmem a bardziej z kapitałem ludzkim i rynkiem pracy. Tu rolę edukacji dorosłych, bo na nią położono nacisk, upatrywano w zwiększaniu produktywności pracowników.

W 2000 roku Komisja Europejska przedstawiła swoją definicję kształcenia ustawicznego. Mają to być wszelkie formy nauki podejmowane przez całe życie, mające na celu doskonalenie, pogłębianie wiedzy, umiejętności i kompetencji z perspektywy osobistej, obywatelskiej, społecznej i /lub zawodowej. To połączenie obydwu stanowisk, humanistycznego i pragmatycznego.

Dlatego chyba nie szkodzi, jeśli ludzie za pieniądze z unijnych dotacji kształciliby się też dla siebie, a nie tylko dla pracy. Bo, jak uważali autorzy idei „longlife learning”, uczenie się jest dobre samo w sobie. A politolog i futurolog amerykański Alvin Toffler w książce Rethinking the Future napisał: „Analfabetami XXI wieku będą nie ci, którzy nie umieją czytać ani pisać, ale ci, którzy nie potrafią się uczyć, oduczyć i nauczyć na nowo”.

Katarzyna Pawłowska-Salińska dla bezrobocie.org.pl

Przeczytaj pozostałe felietony Katarzyny Pawłowskiej-Salińskiej
 

Komentarze
Ładuję...