Limity Błaszczaka

14 września 2017

Mariusz Błaszczak chciałby precyzyjnie sterować napływem gastarbeiterów do naszego kraju. Wedle przedstawionego niedawno projektu ustawy podległe mu MSWiA miałoby pilnować limitów rozpisanych (na bazie danych i opinii resortów pracy i rozwoju) na zawody, branże i rodzaje umów w podziale na poszczególne województwa. Pomysł skrytykował m.in. Piotr Nowak z portalu Strajk.eu. Czy ograniczanie liczby pracujących u nas Ukraińców jest bez sensu?

Fot. torange.biz, CC-BY 4.0

Nie ulega wątpliwości, że problem napływu cudzoziemców do Polski w celach zarobkowych można uprościć do kwestii obywateli Ukrainy. W 2016 roku odnotowaliśmy trzeci z rzędu rekord pod względem liczby gastarbeiterów: 127 tys. przybyszów z całego świata zdołało zdobyć pozwolenia na pracę, a ok. 830 tys. przyjechało dzięki oświadczeniom polskich pracodawców o powierzeniu pracy osobie z obcym paszportem (ci z kolei reprezentowali 6 byłych republik radzieckich). Obie podgrupy były zupełnie zdominowane przez Ukraińców: zdobyli oni 83% wydanych pozwoleń na pracę i odpowiadali za 96% nazwisk na oświadczeniach (na jedno nazwiska przyjeżdżającego przypadało przy tym średnio ok. 1,57 oświadczenia), co sprawiło, że na ok. 957 tys. legalnie zatrudnionych obcokrajowców przybysze zza naszej południowo-wschodniej granicy stanowili ok. 902 tys. (94%).

Dodatkowo trudna do oszacowania liczba ich rodaków pracowała w Polsce na czarno. Choć trudno to zjawisko dobrze oszacować, w mediach najczęściej pojawia się liczba ok. 300 tys. osób. Ponieważ jednak wiele wskazuje na to, że zapotrzebowanie na pracowników ułatwiło zdobycie legalnej pracy (spisana umowa, choćby cywilno-prawna), a pewien odsetek osób uwzględnionych w oświadczeniach i pozwoleniach z różnych przyczyn rezygnuje z przyjazdu, przerywa go przed czasem lub szuka pracy, dla uproszczenia możemy przyjąć, że w 2016 roku na naszym rynku pracy znalazł się okrągły milion Ukraińców.

W zdecydowanej większości przybysze nie mieli okazji doświadczyć koszmaru wojny – z wyjątkiem mężczyzn, którzy walczyli w siłach regularnych lub ochotniczych. Pochodzą bowiem z zachodniej części kraju. A Ukraina to duże państwo: z terenów, na których toczą się działania zbrojne do Kijowa jest ponad 700 km, do Tarnopola – 1100, a do Lwowa – 1300. Tymczasem do Lublina z Kijowa trzeba pokonać ok. 600 km, z Tarnopola – ok. 350, a z Lwowa – nieco ponad 200 km. Nie można ich więc nazywać uchodźcami, jak zwykł robić nasz rząd. W Polsce mamy przede wszystkim do czynienia z osobami, które próbują poprawić sytuację ekonomiczną swoich rodzin. Niewielu Polaków ma świadomość, że w ciągu ostatnich czterech lat za sprawą wojny oraz kryzysu politycznego i ekonomicznego, siła nabywcza portfela przeciętnego Ukraińca zmniejszyła się ponad trzykrotnie. To jakby w ciągu czterolecia nasze przeciętne wynagrodzenie z 4000 zł brutto spadło do 1300 zł brutto, czyli poniżej 1000 zł na rękę, a ceny w większości pozostały bez zmian.

Z terenów objętych walkami wyjechały tysiące ludzi – ale nie do Polski, a raczej do rodzin w różnych częściach Ukrainy lub do Rosji, która przecież graniczy z obwodami będącymi obszarem działania separatystów. Do Federacji Rosyjskiej trafiają też setki tysięcy Ukraińców szukających płatnego zajęcia –mimo, że rosyjska gospodarka nie ma się ostatnio najlepiej. W 6 z 24 obwodów, położonych w południowo-wschodniej części Ukrainy, większość ludności mówi na co dzień po rosyjsku – zarówno etniczni Rosjanie, Ukraińcy, jak i inne mniejszości narodowe. Oznacza to, że wyjeżdżając na wschód nie stykają się z barierą językową, bariera kulturowa jest mało dotkliwa, a i geograficznie bliżej im do Rosji, niż do Polski.

Co dziesiąty pracownik z Ukrainy
Czy jednak milion przybyszów to znowu tak dużo? Świadczy o tym nie tylko częstotliwość, z jaką napotykamy brzmienie języków ukraińskiego i rosyjskiego w autobusach, tramwajach i pociągach. Według Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL), prowadzonego przez Główny Urząd Statystyczny (GUS), w 2016 roku w naszym kraju pracowało przeciętnie ok. 16,2 mln osób wliczając w to obcokrajowców. Gastarbeiterzy znad Dniepru stanowili więc aż 6% wszystkich pracujących oraz prawie 8% pracowników najemnych.

Jeśli wzrost liczby oświadczeń pracodawców, jaki miał miejsce w I połowie 2017 roku, będzie kontynuowany, to w całym roku będzie można mówić o 1,5 mln Ukraińców, co zwiększy wspomniane wyżej odsetki odpowiednio do ok. 9% i 11%. Mamy do czynienia ze zjawiskiem nie mającym precedensu w 28-letniej historii III RP. Trudno uwierzyć, żeby pozostało ono praktycznie bez wpływu na charakterystykę naszego rynku pracy, co zdaje się sugerować Piotr Nowak w swoim felietonie „Śmierdząca chata wuja Mariusza”.

„Pomysł ten (na limitowanie dostępu do polskiego rynku pracy – przyp. ŁK) nie ma żadnego uzasadnienia – ekonomicznego, społecznego czy, tym bardziej, etycznego. Nigdy w historii ograniczenie mobilności klasy pracującej nie przyczyniło się do poprawy poziomu życia tejże klasy.” – pisze redaktor portalu Strajk.eu. Zacznę od tezy o mobilności. Jest ona prawdziwa w 100% – bez wątpienia ograniczenie mobilności Ukraińców, czyli utrudnienie w dostępie do naszego rynku pracy, nie przyczyni się do poprawy poziomu życia pracowników na Ukrainie. Jednak celem nowej regulacji – abstrahując od tego, czy będzie skuteczna – ma być raczej dobrostan polskiej klasy pracującej, a nie ukraińskiej, nie wspominając już podwyższeniu globalnych wskaźników. O różne rzeczy można podejrzewać obecny rząd, ale raczej nie o tendencje internacjonalistyczne.

Zastanówmy się nad ekonomiczną stroną zjawiska pozyskiwania blisko 1/10 wykorzystywanej w Polsce siły roboczej z sąsiedniego kraju. Opublikowany w grudniu 2016 roku raport NBP we wnioskach mówi wprost o tym, że tempo wzrostu wynagrodzeń w naszym kraju byłoby wyraźnie wyższe i powszechniej odczuwalne, gdyby nie napływ „importowanych” pracowników. Ale zdaje się świadczyć o tym prosta przesłanka: siła negocjacyjna obcokrajowca jest przeważnie mniejsza, niż autochtona. Ukraińcy nie mogą sobie pozwolić na kapryszenie i zbyt długie przebieranie w poszukiwaniu najlepszej oferty – obie formuły legalnego przyjazdu do pracy wiążą się z limitowanym okresem pobytu. To stawia ich na gorszej pozycji w relacji z polskim pracodawcą, niż Polaków.

„Płace rosną, a pracownicy z Ukrainy w 2017 roku mają w tym swój wkład – dzięki temu, że mogą podejmować legalną pracę również w innych krajach UE, ich oczekiwania wobec polskich właścicieli wzrosły o 20–30%” – pisze redaktor Strajk.eu. Nie znam źródła tej informacji, ale powątpiewam w jego wiarygodność. Po pierwsze, ze względu na wspomnianą wyżej dynamikę napływu gastarbeiterów z Ukrainy oraz wynikający z niej impuls do powstrzymywania podwyżek, a nie ich nakręcania. Po drugie zaś, z uwagi na to, że obowiązująca od 11 czerwca liberalizacja obowiązku wizowego w przypadku obywateli Ukrainy wjeżdżających do krajów UE nie oznacza aż takiej rewolucji, jak się ją przedstawia. Zyskali oni prawo do przebywania bez wizy przez 90 dni na terenie każdego kraju UE. Jeśli jednak zechcieliby pracować legalnie, to przejść muszą takie same korowody biurokratyczne i spełnić takie wymagania, jak dawniej. Ciągle więc Polska z mechanizmem oświadczeń pracodawców pozostaje atrakcyjna, lepiej rozpoznana, kulturowo bliska, mówiąca podobnym językiem i – co nie bez znaczenia – leżąca tuż obok. Co więcej, mimo rządowej polityki sprzyjającej zagęszczaniu się nacjonalistycznych miazmatów, przy swojej ksenofobii jesteśmy generalnie życzliwie nastawieni do Ukraińców.

Odczuwalna obecność przybyszów
Krytycy limitowania napływu imigrantów zarobkowych używają argumentu, że trafiają oni do nisz, w których nie ma już Polaków, bo ci ostatni znaleźli lepsze – lepiej płatne lub mniej uciążliwe – zatrudnienie. Z pewnością pewna część Ukraińców w Polsce można tak zakwalifikować. Panie sprzątające mieszkania i pracujące jako pomoc domowa mogą być takim przykładem – przy „ukraińskich” stawkach trudno znaleźć chętne do wykonywania tych zadań Polki. Gdyby z kolei stawki byłyby wystarczające, jak na oczekiwania naszych kandydatek, to można domniemywać na podstawie zamożności naszej klasy średniej, że zwiększony koszt zniechęciłby większość zainteresowanych takimi usługami. Temat wymagałby odrębnego badania – nie on jeden zresztą w tym obszarze.

Nie wadzi nam także nieliczna grupa specjalistów, którzy swobodnie wybierają formę kontraktu, pracodawcę i skutecznie negocjują lepsze warunki płacowe. Zwykle wypełniają luki kadrowe, których w krótkim czasie nie jesteśmy w stanie załatać z pomocą własnych kadr – ze względu na czas i koszt wyszkolenia takich fachowców (najlepszym przykładem będą tu programiści). Grupa ta jest jednak jeszcze mniej liczna niż gosposie i panie do sprzątania.

Większość trafia do zawodów wymagających niewielkich kwalifikacji i zapewniających niewysokie płace – mówimy tu o pracownikach sezonowych w rolnictwie i ogrodnictwie, robotnikach budowlano-remontowych, kierowcach, szeregowych pracownikach zakładów przemysłowych, a ostatnio coraz częściej także o sprzedawcach, kosmetyczkach i fryzjerkach, a nawet pracownikach call center. A to już oznacza, że ich obecność musi być odczuwalna przez rodzimą siłę roboczą. I to z kilku powodów.

1. Nie ma jednego krajowego rynku, ale zbiór lokalnych rynków pracy podzielonych jeszcze na zawodowe i branżowe nisze, o różnych realiach, liczbie wolnych miejsc pracy, stawkach i konkurencji o pracowników. Nawet, jeśli większość gastarbeiterów jest właściwie niewidoczna, to na niektórych takich lokalnych ryneczkach występują sytuacje konkurowania o te same zlecenia, rywalizowania w tych samych procesach rekrutacyjnych pracowników z Polski i Ukrainy.

2. Ukraińcy przyjeżdżający do nas na oświadczenia pracodawców spędzą tu najwyżej pół roku, by wrócić do siebie i na nowo załatwiać formalności, a przy okazji odpocząć. To sprawia, że w okresie ciężkiej pracy na polskiej obczyźnie korzystają z najtańszego dostępnego lokum i redukują do minimum przyjemności konsumpcyjne. Abstrahując od tego, że wydatki konsumpcyjne częściowo przenoszą do swojej ojczyzny, warto wspomnieć o tym, że żyjąc u nas tak oszczędnie mogą zgodzić się na niższe stawki niż polscy pracownicy – skarżą się na to np. osoby zajmujące się wieszaniem reklam wielkoformatowych, pracami wysokościowymi czy myciem szyb w wieżowcach. Polacy muszą pogodzić się nie tylko z brakiem podwyżek, ale z obniżeniem swoich dochodów. Lub zmienić zawód – a na naszym „rynku pracownika” z jego niskim bezrobociem pracy ciągle szuka się ok. 10 miesięcy (wyniki BAEL za II kwartał 2017 roku). 3. Napływ Ukraińców ogranicza tempo poprawy jakości pracy w Polsce. Wedle najbardziej alarmujących ocen ok. 9% Polaków pracuje wyłącznie na umowach cywilno-prawnych. W przypadku gastarbeiterów przybywających do naszego kraju jest to 76% (dane MRPiPS). Wprawdzie wielu stara się o umowę o pracę na czas określony, ale proces zdobywania wiedzy, szukania lepszych pracodawców itd. trwa, a do Polski co roku trafiają nowe zastępy chętnych. W efekcie liczba i odsetek oferowanych umów śmieciowych spada wolniej, niż można byłoby oczekiwać.

4. Poza nielicznymi przykładami zawodów z bardzo wąskim i wysokim poziomem specjalizacji, rzadko zdarza się, że faktycznie brakuje pracowników. Przeważnie trudno znaleźć ludzi gotowych do pracy za PROPONOWANE WYNAGRODZENIE. To oznacza, że wszędzie tam, gdzie gastarbeiterzy zajęli miejsca pracy w firmach mniej wrażliwych na wzrost kosztów zatrudnienia, przynajmniej część z tych miejsc uniknęło podwyżek wynagrodzeń i właśnie dlatego zabrakło polskich pracowników gotowych do wypełnienia tych wakatów.

Kraj łopat kontra kraj koparek
A nasza gospodarka naprawdę tych podwyżek potrzebuje. Niechęć do wszelkich form zrzeszania się (w tym: w związkach zawodowych), tępienie zalążków organizacji związkowych w nowych spółkach i patologie, na które pozwalają centrale związkowe, skutecznie odbierają pracownikom najważniejsze narzędzie podwyższania wynagrodzeń, czyli zbiorowe negocjowanie lepszych warunków pracy. Deflacja lub znikomy wzrost cen (a przynajmniej wskaźnika mierzącego to zjawisko) niweluje impuls podwyżek inflacyjnych. Zostaje tylko i wyłącznie okoliczność rosnących trudności pracodawców z wypełnieniem wakatów – o ile nie mają oni swobodnego dostępu do pracowników gotowych do pracy po dotychczasowych stawkach.

Dlaczego podwyżki są tak ważne? Chodzi nie tylko o wzrost popytu konsumpcyjnego, który generuje blisko 2/3 PKB. Także o impuls dla zwiększenia wydajności pracy w naszym kraju. To wzrost wynagrodzeń – wynegocjowany przez związki zawodowe – wymusił na Zachodzie postępującą automatyzację, robotyzację i informatyzację stanowisk pracy. Trywializując, to nie słabość Hansa do gadżetów sprawiła, że jego firma zajmująca się pracami wodno-kanalizacyjnymi kupiła małą koparkę, ale fakt, że w Niemczech zwyczajnie kopanie siłą 10 chłopa uzbrojonymi w łopaty jest droższe niż wykorzystanie fachowca w koparce. U Janusza, który prowadzi identyczną firmę w Polsce, jest na odwrót – nie stać go na koparkę, za to ludzie są tani. W efekcie wydajność pracy w niemieckiej gospodarce jest niemal czterokrotnie wyższa niż u nas – tę samą pracę udaje się wykonać czterokrotnie mniejszą liczbą par ludzkich rąk.

Jeśli będziemy za wszelką cenę chronić te słabo uzbrojone i słabo płatne miejsca pracy nawet w okresie dobrej koniunktury i niskiego bezrobocia, jak teraz, to zabetonujemy nasz rynek pracy i naszą gospodarkę w obecnym kształcie. Pułapkę średniego dochodu możemy zbudować sobie tylko sami, przyjmując rolę poddostawcy, montowni i call center krajów najbardziej rozwiniętych. Wyjście z tej roli wymaga stałego ciśnienia na wzrost wydajności pracy, wzrost wartości dodanej generowanej przez każdego zatrudnionego – a te możemy uzyskać przez presję płacową, przy okazji powoli podnosząc standard życia obywateli. Przy okazji warto zauważyć, że wzrost płacy minimalnej, wymuszający podwyżki w grupie najmniej zarabiających, w Polsce uważany jest za cios w przedsiębiorców, za podcinanie nóg rosnącej gospodarce. W Stanach Zjednoczonych zaś zwraca się uwagę na to, że instrument ten może być kluczowy w stymulowaniu rozwoju technologicznego.

Tymczasem zaledwie 6,0 mln z 13,2 mln pracowników najemnych w Polsce (45%) znajduje zatrudnienie w firmach, w których załoga liczy 10 osób lub więcej. Inaczej mówiąc: 55 miejsc pracy tworzą u nas firmy małe. A to oznacza, że nie korzystają z efektów skali, rzadko mogą się pochwalić większą wartością dodaną, a zatem nie posiadają kapitału ani na inwestycje w bardziej innowacyjne produkty czy usługi, ani na lepsze uzbrojenie swoich stanowisk pracy, ani też na podwyżki. Osłabianie presji płacowej w okresie prosperity jest dla naszej gospodarki szkodliwe: hamuje proces „twórczej destrukcji”, jaki jest niezbędny dla dynamicznego działania systemu, w jakim żyjemy, czyli kapitalizmu. Firmy, które nie są w stanie płacić więcej, zapewniają naszej gospodarce i tak nietrwałe miejsca pracy, które zmiecie wkrótce kryzys lub zmiana przepisów. Powinny ustąpić miejsca tym, które radzą sobie lepiej. Przez ostatnie 20 lat polskim pracownikom ładowano do głów, że mają pracować, a nie strajkować, że muszą być elastyczni, a i tak zapewne nie minie ich zaczynanie od zera po przekwalifikowaniu. Czas, by i polscy przedsiębiorcy wykazali się większym zaangażowaniem, elastycznością i zdolnością do tego, by zaczynać od nowa.

Reguły na papierze w państwie z tektury
Przy obecnym poziomie bezrobocia czas najwyższy pomyśleć o tym, jak uruchomić rzesze biernych zawodowo Polaków, których lata chude wypchnęły poza rynek pracy. Nasze wskaźniki aktywności zawodowej i zatrudnienia plasują nas przecież ciągle w grupie najsłabszych krajów Europy. Tymczasem przedstawiciele biznesu licytują się na liczby mówiące o tym, ilu obcokrajowców potrzebuje nasz rynek pracy. Dobili już do 5 milionów imigrantów (w perspektywie do 2050 roku), co Piotrowi Nowakowi, czujnemu na symptomy konfliktu świata pracy z kapitałem, powinno dać do myślenia.

Czy jednak poparłbym pomysł ministra Błaszczaka na regulowanie dopływu pracowników-obcokrajowców? Pod jednym warunkiem: że nasz rynek pracy zaczniemy wreszcie traktować poważnie. Regulujemy go na różne sposoby, ale służby pilnujące, by reguły gry były respektowane, są tak słabe, że mogą służyć jako jeszcze jeden przykład polskiego państwa z tektury. Państwowa Inspekcja Pracy – jak wynika z jej rocznego raportu – małe firmy kontroluje średnio raz na ponad 30 lat, czyli właściwie nigdy. Najgrubsze armaty, jakie inspektor pracy może wytoczyć przeciw nawet najbardziej nieuczciwej firmie, będą miały efekt rażenia równy kosztowi zmiany felg na aluminiowe w dwóch autach służbowych. Czyli dla tych, którzy łamią prawo, zbudowaliśmy system, w którym szansa złapania jest znikoma, a wysokość kary – śmieszna. Komu służy taki model? Kto zyskuje przewagę konkurencyjną w takich realiach? Jak to odbija się na realiach pracy?

Do tego dodajmy przewlekłość procedur sądowych, z którymi mierzy się np. każdy pracujący na umowie o dzieło, któremu nie zapłacono za wykonaną robotę. Są firmy, które za faktury i umowy do kwoty kilku tysięcy złotych z zasady nie płacą żadnemu mniejszemu partnerowi (dostawcy, pracownikowi), który nie jest niezastąpiony. I nie znikają z rynku, za to mogą wpędzić w kłopoty mniejsze podmioty. Ale nie musimy odbiegać tak daleko od tematu Ukraińców w Polsce. System oświadczeń, jaki odpowiada za 87% legalnych pracowników z obcymi paszportami, zasilających naszą gospodarkę, jest przecież zupełną hucpą. Większość Ukraińców kupuje prawo do znalezienia się na liście pracowników w oświadczeniu pracodawcy za 200–300 dolarów. Ten pracodawca de facto nie istnieje, a przyjeżdżający sami szukają roboty z polecenia lub ogłoszenia. Właśnie dlatego statystyki MRPiPS opisujące strukturę osób przybywających na podstawie oświadczeń nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Co stało się z ćwiercią miliarda dolarów, jakie przyciśnięci biedą ludzie zapłacili w ubiegłym roku, by legalnie pracować nad Wisłą? Trafiła do sprytnych naciągaczy i organizacji przestępczych, które szybko zdominowały proceder sprzedaży miejsc na oświadczeniach i zatrudniły polskie „słupy”, potrzebne do dostarczania odpowiedniej dokumentacji do urzędów pracy. W jakim świetle stawia to nas, Polaków?

Jeśli „Limity Błaszczaka” zostaną wprowadzone bez zmiany tego bałaganu powstałego z fikcji i bezprawia, to w żadnym razie nie poprawią sytuacji na naszym rynku pracy, za to na pewno zaszkodzą Ukraińcom i innym gastarbeiterom ze Wschodu. Tym bardziej, że można powątpiewać w metody określenia tych limitów. Na podstawie zgłoszeń nieobsadzonych miejsc pracy do urzędów pracy mamy pojęcie o brakach kadrowych. Niemniej Powiatowe Urzędy Pracy są raczej ostatnią deską ratunku dla firm, które wyczerpały już inne sposoby rekrutacji. Nie jest to najlepsza metoda określania niedoborów po stronie podaży pracowników – szczególnie tam, gdzie chodzi o osoby z nieco wyższymi kwalifikacjami.

Jestem zwolennikiem rozumnego regulowania rynkiem pracy – z wykorzystaniem możliwie największej liczby danych, z analizą skuteczności stosowanych instrumentów wedle przekonującej metodologii, z tworzeniem zasad, które potem są implementowane, a łamiący je – karani stosownie do przewinienia. Inaczej mówiąc, popieram politykę opartą o fakty i analizę zebranych danych. Szereg krajów zachodnich, np. Kanada, potrafi dość dokładnie określać deficyty kadrowe i konstruować algorytm wydawania pozwoleń na pracę tak, by pomagać biznesowi nie szkodząc rodzimej sile roboczej. Wierzę, że taki pragmatyzm jest nam potrzebny – nawet, jeśli zdecydujemy, że ze względów politycznych, humanitarnych i etycznych postanowimy uchylić drzwi szerzej – dla Ukraińców czy obywateli innych krajów.

Łukasz Komuda, lkomuda@gmail.com

 

Komentarze
Ładuję...