Wynagrodzenie minimalne, czyli pump up the volume!

18 września 2019

Dziesiątki ekonomistów, dziennikarzy i publicystów zabrało już głos na temat propozycji PiS dotyczących podwyżek płacy minimalnej. W dyskusji na ten temat giną jednak wątki, które wydają się ważne, oraz takie, które pozwalają łatwiej zrozumieć mechanizmy działania rynku pracy.

Grafika: myTHself, źr. flickr.com, lic. CC-BY-NC 2.0

Chyba pierwszy raz w historii w naszej debacie publicznej tyle uwagi poświęcamy minimalnemu wynagrodzeniu. Rynekpracy.org unika zwykle nurkowania w mętnym morzu politycznych obiecanek, jednak tym razem postanowiłem zrobić wyjątek. Dlatego, że niektóre elementy wyborczego programu zostają wprowadzone w życie. Ale także ze względu na to, że trzy najważniejsze bloki polityczne – szacując poparcie wyborców – ujęły je w swoim programie, co do tej pory nie było wcale regułą.

Przypomnę, że Koalicja Obywatelska chciałaby przywiązania płacy minimalnej do wskaźnika średniego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw. Lewica proponuje 2700 zł brutto w 2020 roku i stopniowe dochodzenie do 60% wspomnianej średniej. PiS zaś w ogóle nie odnosi się do relacji płacy minimalnej do średniej i proponuje prosty przekaz: 2600 zł brutto w 2020 roku, 3000 zł rok później i 4000 zł w 2024 roku (nie znamy propozycji dla lat 2022–2023).

Najwięcej szumu zrobiła propozycja partii rządzącej – PiS wprowadził bowiem w życie niektóre niełatwe w realizacji propracownicze reformy (np. zakaz handlu w niedzielę) i w opinii większości badaczy polskiej sceny politycznej (i samych Polaków) idzie po kolejne zwycięstwo. A dodatkowo mówi o najwyższej kwocie wynagrodzenia minimalnego w perspektywie jednej sejmowej kadencji i szokuje okrągłą kwotą 4 tys. zł brutto dla 2024 roku – a przecież dopiero 11 lat temu minimalna przekroczyła 1 tys. zł, a równo 2 tys. wynosiła jeszcze niecałe 20 miesięcy temu. Mniej analityków podnosiło natomiast fakt, że propozycja PiS była jednocześnie najbardziej powściągliwa w perspektywie 2020 roku, w przypadku której najwięcej obiecywała Lewica.

Krótko, dobitnie i sprawnie publicystycznie propozycję PiS poparł Rafał Woś w swoim felietonie na łamach Super Expressu. O tym, jak wygląda życie za płacę minimalną szerzej i jak zwykle soczyście rozpisał się Kamil Fejfer na portalu noizz. Adriana Rozwadowska z „Gazety Wyborczej” zebrała głosy fachowców i dokonując syntezy „za” i „przeciw” tak szybkiemu wzrostowi płacy minimalnej orzekła o remisie. Najszerzej i najbardziej analitycznie temat obrobili Jakub Szymczak i Bartosz Kocejko na stronie OKO Press, zwracając uwagę na usunięcie z procesu podnoszenia płacy minimalnego bezpiecznika w postaci negocjacji na forum Komisji Trójstronnej. Po przeczytaniu tych czterech – jakże różnych w formie – materiałów zyskamy wyczerpującą bazę informacji potrzebnych do wyrobienia własnej opinii na temat programów wyborczych w tym zakresie. Chciałbym jednak dorzucić swoje kilka groszy, uwydatniając niektóre fakty i obserwacje, które mogą nam w rozważaniach o płacy minimalnej umknąć. A niektórym – pomóc lepiej zrozumieć złożoność omawianego zagadnienia.

 

  1. Instrumenty polityki mają zwykle wady, nie tylko zalety, a gospodarka to skomplikowana sieć zależności

Mocniejsza złotówka zwiększa opłacalność branż, które importują surowce (nagle relatywnie tańsze) oraz może cieszyć krajowych konsumentów (część produktów pochodzi z zagranicy), ale martwi eksporterów – a wartość polskiego eksportu to ponad połowa PKB. Napływ imigrantów wypełnia luki w podaży rąk do pracy, ale osłabia presję płacową i powoduje, że pracuje nieco mniej Polaków, niż by mogło w sytuacji bardziej restrykcyjnej polityki granicznej.

Podobnie płaca minimalna – po stronie plusów dla pracowników i państwa:

  • zachęca część biernych zawodowo do podjęcia pracy,
  • osłabia emigrację (zwłaszcza młodych) i zwiększa atrakcyjność dla imigrantów,
  • poprawia satysfakcję z pracy najmniej zarabiających i ich standard życia,
  • zwiększa popyt wewnętrzny,
  • zachęca firmy do zwiększania wydajności przez lepsze uzbrojenie pracowników i mądrzejszą ich organizację, skuteczniejsze systemy motywacyjne itd.,

… ale jednocześnie ma swoje minusy:

  • redukuje nieopłacalne dla pracodawców miejsca pracy i prowadzi do likwidacji biznesów, które nie są w stanie funkcjonować płacąc więcej pracownikom,
  • część miejsc pracy wypycha w szarą strefę,
  • ogranicza możliwości inwestycyjne firm płacących najmniej, w tym także podmiotom, które tych inwestycji mogą potrzebować najbardziej,
  • zwiększa popyt wewnętrzny, co może stanowić impuls inflacyjny (póki nie powstanie dodatkowa podaż towarów i usług, które zdrożały!).

Wymienione wyżej efekty są wzajemnie ze sobą związane, wzmacniając się lub znosząc. Pojawiają się przy tym z różnym opóźnieniem i trwałością, wirując w skomplikowanym balecie zależności. Dla przykładu: wzrost wynagrodzenia minimalnego może redukować liczbę miejsc pracy, ale też tworzy na rynku więcej miejsca dla przedsiębiorstw płacących więcej, a dodatkowo – przez zwiększenie popytu wewnętrznego – pobudza tworzenie nowych miejsc pracy. Utrata dochodów firm, które muszą zapłacić więcej pracownikom, może utrudnić im inwestowanie w zwiększanie wydajności pracy, choć jednocześnie buduje presję na to zwiększanie.

Cóż, życie jest skomplikowane, rynek pracy i ekonomia także. W efekcie trudno jest precyzyjnie przewidywać ostateczny, całkowity rezultat wprowadzonej zmiany płacy minimalnej. Nawet najlepsze modele ekonometryczne mają swoje rozliczne ograniczenia. Z dużym prawdopodobieństwem można jednak powiedzieć, że jeśli dany instrument wykorzystywany jest nieco intensywniej niż do tej pory, a sprzyjają temu okoliczności (o tym poniżej), to straszenie katastrofą, jaką zapowiada część liberałów, jest po prostu niepoważne.

 

  1. Quality vs quantity – narzędzia zwiększające liczbę miejsc pracy zwykle czynią to kosztem ich jakości, w tym płac (i na odwrót)

Dokonując pewnej generalizacji, polityka państwa skierowana w stronę podaży miejsc pracy kładzie zwykle wyraźny ciężar albo na zwiększanie liczby miejsc pracy, albo na poprawę ich jakości (płace, rodzaj kontraktu itd.). Niewiele instrumentów polityki sprzyja obu tym zjawiskom jednocześnie. Przykładem takiego wyjątku może być wspieranie przez ulgi podatkowe rozwoju branż o wysokiej wartości dodanej i wysokich wynagrodzeniach – przy czym chodzi o podmioty, które albo zdobywają nową niszę rynkową, albo rywalizują z zagraniczną konkurencją (w przeciwnym razie za publiczne pieniądze wspieramy jedne lokalne miejsca pracy kosztem innych). Aby nie komplikować wywodu zostawmy z boku kwestię kosztów takiego rozwiązania.

Przez większość historii III RP naszym największym narodowym zmartwieniem była niedostateczna liczba miejsc pracy i duża liczba osób bezskutecznie szukających zatrudnienia. Stąd cały szereg decyzji politycznych, które sprzyjały raczej uzyskaniu jak największej liczby miejsc pracy niż jak najwyższej ich jakości:

  • instytucje państwa zaczęły tolerować inne formy kontraktu między pracodawcą i pracownikiem niż umowa o pracę (umowy cywilno-prawne, samozatrudnienie), a nawet same na masową skalę zaczęły z tej opcji korzystać (usługi ochrony, sprzątania),
  • do chwili pojawienia się minimalnej stawki godzinowej omijanie umowy o pracę sprzyjało również omijaniu płacy minimalnej,
  • specjalne strefy ekonomiczne zapewniały i zapewniają zagranicznym inwestorom lepsze warunki funkcjonowania niż rodzimym przedsiębiorcom – niezależnie od jakości miejsc pracy,
  • powszechna narracja mówiąca, że z szarą strefą nie da się wygrać, a zatrudnianie na umowy c-p, mimo przesłanek do zatrudnienia na umowę o pracę, nie są przestępstwem, a raczej dowodem na swobodę wyborów pracowników,
  • bezzębność inspekcji pracy oraz rosnąca trudności poszukiwania sprawiedliwości w sporze pracownika z pracodawcą w sądzie pracy (likwidacja wydziałów), jak i pobłażliwość tych sądów wobec firm oraz arbitralność w orzekaniu – dające przedsiębiorstwom więcej pola do nadużyć.

 

  1. W latach chudych psujemy rynek pracy, a w tłustych… głównie podkręcamy podwyżki płacy minimalnej

Choć po kryzysach nadchodziły okresy poprawy, to rozwiązania nakierowane na liczbę miejsc pracy kosztem m.in. płac – wprowadzane często jako tymczasowe i ratunkowe – pozostawały na długo, jeśli nie na zawsze. Nie oscylowały więc w rytm koniunktury i nasilenia problemu bezrobocia. Ciężar z ilości na jakość przesuwał się nieco za sprawą nielicznych reform (np. minimalna stawka godzinowa, oskładkowanie umów zlecenia, zakaz handlu w niedzielę). Tych było jednak nie tak wiele i większość z nich zobaczyliśmy w ostatniej pięciolatce. Natomiast regularnym procesem jest podkręcanie tempa wzrostu wynagrodzenia minimalnego w okresach niższego bezrobocia.

Żeby to zilustrować, policzyłem dynamikę wzrostu płacy minimalnej z 1 stycznia dla kolejnych lat licząc od początku naszego stulecia. Na wykresie można znaleźć to, jak zmieniła się ta płaca w ciągu roku (styczeń do stycznia), dwóch lat (np. 1 styczeń 2010 do 1 stycznia 2011), czterech lat (okres kadencji sejmowej) i pięciu lat (perspektywa programu PiS) – zarówno dane historyczne, jak i prognozę.

Co możemy z niego wyczytać? Po pierwsze, zaplanowane przez obecny rząd roczne skoki płacy minimalnej o 15,6% w 2020 roku i o 15,4% w 2021 roku wcale nie są rekordowe nawet w ostatnim dwudziestoleciu. Od początku stulecia najwyższy roczny skok odnotowaliśmy w 2008 roku, gdy wzrosło ono o 20,3%. Jeśli faktycznie w przyszłym roku będziemy się cieszyli płacą minimalną na poziomie 2600 zł brutto, to w relacji do 2015 roku możemy mówić o wzroście o 40,5%, za który w całości odpowiadają rządy PiS. Dla porównania, w latach 2008–2011 taki skumulowany czteroletni wzrost wynosił 48,1%, przy czym decyzja o stopie w latach 2009, 2010 i 2011 zapadła podczas rządów Donalda Tuska. Natomiast w latach 2005–2009 (decyzje rządów SLD-PSL oraz PiS-LPR-Samoobrona) wzrost wyniósł 50,3%.

Popatrzmy teraz na rok 2024 z obietnic liderów obecnego ugrupowania rządzącego. Jeśli w miejsce bazy porównawczej wstawimy płacę minimalną z roku 2018, to kolejnych pięć podwyżek przyniesie nam w końcu 4000 zł brutto, a więc wzrost rzędu 77,8%. Czyli dokładnie taki, jaki miał miejsce od stycznia 1998 roku do stycznia 2003 roku – gdy wpływ na to miał gabinet Jerzego Buzka (i w samej końcówce – Leszka Millera). Niewiele niższy skok miał miejsce w latach 2007–2012 (60,3%), przy czym o wzroście w pierwszych dwóch latach zdecydował Jarosław Kaczyński, a w trzech kolejnych – Donald Tusk.

Podsumowując – w kwotach nominalnych propozycja PiS nie jest wcale specjalnie szokująca, a okresy przyśpieszonego wzrostu płacy minimalnej występują w Polsce regularne co mniej więcej 10 lat.

A co, jeśli uwzględnimy inflację? Tu pojawia się problem z oceną propozycji na przyszłe lata: trudno przewidzieć jaki będzie poziom indeksu wzrostu cen konsumpcyjnych. W moich obliczeniach założyłem, że będzie to równo 3% zarówno średnio w całym 2019 roku, jak i w latach kolejnych. Najnowsze dane GUS z sierpnia 2019 roku mówią o inflacji na poziomie 2,9% w porównaniu do sierpnia 2018 roku.

Pomniejszenie wartości płacy minimalnej w styczniu danego roku o inflację z poprzedniego roku pozwala spojrzeć na realną dynamikę wynagrodzenia minimalnego. Po „urealnieniu” dynamik cały powyższy wywód mógłbym teraz powtórzyć. Ani roczny, ani czteroletni wzrost wynagrodzenia minimalnego, jaki zapowiedział PiS, nie przebija tego, z czym mieliśmy do czynienia dekadę temu.

Co innego, gdy spojrzymy na okresy skumulowanego wzrostu trwającego pięć lat. Przy założeniu 3-procentowej rocznej inflacji w latach 2019–2024 mówimy o obietnicy skumulowanego wzrostu płacy minimalnej aż o 53,4%. W minionych dwóch dekadach nie mieliśmy jeszcze pięciu lat skumulowanego wzrostu przekraczającego 40%. Inaczej mówiąc: PiS proponuje coś wyjątkowego nie dlatego, że wyrywa z nagłym, gwałtownym wzrostem płacy minimalnej, ale że chce utrzymywać relatywnie szybki jej wzrost przez tak długi czas. To jednak oznacza, że jest to propozycja politycznie i gospodarczo bezpieczna: jeśli w którymś momencie okaże się, że zaplanowany wzrost wynagrodzeń minimalnych będzie zbyt raptowny lub pod jakimś względem zbyt kosztowny, to ambitne plany będzie można utemperować. W końcu nawet dotychczasowe wzrosty wynagrodzenia minimalnego, zaordynowane przez PiS, trzeba zaklasyfikować jako propracownicze – pamiętamy choćby to, że rządowi zdarzało się wdrażać wyższe podwyżki niż te proponowane przez związki zawodowe.

 

  1. Rekordowe podwyżki minimalnej: jak nie teraz, to kiedy?

W ostatnich miesiącach biliśmy już rekordy ćwierćwiecza najniższej stopy bezrobocia rejestrowanego, najniższej stopy bezrobocia w ujęciu BAEL, najniższego bezrobocia osób w wieku do 24 roku życia, najniższego bezrobocia kobiet, najniższej liczby bezrobotnych (ogółem i w wielu podgrupach), największej liczby pracujących w sektorze przedsiębiorstw, największej liczby pracujących w sektorze produkcyjnym… Nieźle jest z ogólną liczbą pracujących, poprawiają się także wskaźniki zatrudnienia osób w wieku 50+. Jeśli więc kiedyś jest dobry moment na przyśpieszenie wzrostu wynagrodzenia minimalnego – to właśnie teraz. Przypomnijmy: realny wzrost płacy minimalnej w od stycznia 2008 roku do stycznia 2014 roku, czyli w końcówce rządów PO-PSL, wynosił zaledwie 13,6%.

Idealnie byłoby, gdyby to nadrabianie wzrostu płacy minimalnej nastąpiło wcześniej – w przyszłym roku koniunktura gospodarcza ma nieco zwolnić, a bezrobocie prawdopodobnie zacznie rosnąć w nadchodzących kilku-kilkunastu miesiącach (bijemy właśnie rekord najdłuższego okresu spadku stopy bezrobocia licząc rok do roku: wynosi on już 5 lat i 8 miesięcy). Ale tak już jest z polityką: potrzebuje danych, których zbieranie i analiza trwa, aparat biurokratyczny ma swoją inercję, a na to nakłada się rytm wyborów parlamentarnych.

I jeszcze jedna niezwykle ważna uwaga: PiS może pozwolić sobie na nieco większą śmiałość nie tylko ze względu na nagromadzenie ekonomicznych rekordów, ale także dlatego, że mamy dziś inną sytuację demograficzną niż np. ta 10 lat temu. Dekadę temu na rynek pracy wchodziło więcej młodych osób, niż z niego schodziło przechodząc na emerytury – i w mediach mnożyły się wypowiedzi o starszych pracownikach, którzy „blokują miejsca pracy” młodym, wchodzącym na rynek. Wspomniane dodatnie saldo osób w wieku produkcyjnym, którego nasza gospodarka nie potrafiła wchłonąć, przyczyniło się do fali emigracyjnej. Dziś, mimo lepszej sytuacji ekonomicznej niż wtedy, emigracja wcale nie jest mniejsza – za granicą przebywa ponad 2,5 mln Polaków. W ostatnich latach liczba ta rosła, a nie malała. Jednocześnie nadwyżka liczby osób zyskujących uprawnienia emerytalne ponad tych, którzy wchodzą na rynek pracy po skończeniu zawodówek, szkół średnich i studiów, wynosi grubo ponad 100 tys. Pomijając więc emigrację i imigrację, do 2024 roku nasz rynek pracy stanie się uboższy o ok. 500-700 tys. par rąk do pracy. To 5% wszystkich pracujących w naszym kraju.

Demografia przyczynia się więc do rosnących problemów kadrowych i w rezultacie: do powstania presji podwyżkowej, jakiej nie mieliśmy na naszym rynku jeszcze nigdy. To oznacza, że koszty i ryzyka, związane ze zdecydowanym podwyższaniem płacy minimalnej, będą mniej odczuwalne.

 

  1. Czy wyścigniemy Zachód naszą minimalną?

W wartościach nominalnych polskie wynagrodzenie minimalne wynoszące – podobnie jak w Chorwacji, Czechach, Słowacji, Estonii i Litwie nieco ponad 500 euro miesięcznie – nawet podwojone nie dogoni tego we Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Belgii czy Holandii, gdzie przekracza 1500 euro.

Takie zestawianie nie ma jednak dużego sensu ze względu na różne koszty życia w poszczególnych krajach. Dla tego rodzaju rozważań wymyślono PPS – purchasing power standard, rodzaj wirtualnej waluty, która pozwala nam porównywać portfele obywateli w różnych państwach.

Według Eurostatu polska płaca minimalna w pierwszej połowie 2019 roku wynosiła ok. 920 PPS miesięcznie, co stawiało nas w połowie stawki krajów unijnych, w których taka płaca występuje na poziomie ogólnokrajowym. Wyprzedzaliśmy Greków, a z krajów Europy Środkowo-Wschodniej ustępowaliśmy tylko Słoweńcom. Przy założeniu realnej (a więc uwzględniającej wzrost cen!) podwyżki płacy o 53,4% (czyli do 1411 PPS) oraz niezmienności realnego wynagrodzenia minimalnego w innych krajach przeskoczylibyśmy Irlandię, Wielką Brytanię i Francję, zbliżając do Belgii (1435), Holandii (1441) i Niemiec (1497). Abstrahując od różnego rodzaju wątpliwości i ryzyk, jakie by się z tym wiązały, trzeba powiedzieć, że tak wysoka płaca minimalna w Polsce mogłaby być dużo skuteczniejszym mechanizmem ściągania polskich emigrantów (i hamującym zapędy do emigracji), niż wszystkie programy i najsłodsze słowa zachęty wszystkich polskich rządów razem wziętych.

 

  1. Zmiany reguł gry bez wzmacniania PIP to błąd!

Jeśli polski rynek pracy można porównać do boiska, na którym po jednej stronie są pracodawcy, a po drugiej – pracownicy, to instytucją najbliższą do arbitra jest inspekcja pracy. Jest to jednak arbiter ślepy na jedno oko, a do tego nie ma prawa dawać czerwonych kartek. Debata nad wyższą płacą minimalną (czy np. nad nowym Kodeksem pracy) jest więc trochę jak rozmowa o zmianach zasad dotyczących wyrzucania piłki z autu, podczas gdy wiadomo, że jakość sędziowania pozostanie bez zmian.

Dlaczego automatycznie przyjmujemy, że podwyżka płacy minimalnej wypchnie część pracowników w szarą strefę? Bo nasze państwo z mchu i patyków przez 30 lat uznawało – i dalej uznaje – że walka z szarą strefą jest za trudna, by na poważnie jej spróbować. Z tego samego powodu oficjalne statystyki zawyżają liczbę osób zarabiających płacę minimalną lub mniej albo kwoty zbliżone do minimalnej: popularny w naszym kraju jest bowiem model „umowa o pracę z płacą minimalną i reszta pod stołem”. Z dużą dozą pewności można przyjąć, że praktyka ta może dotyczyć ponad miliona, a może nawet dwóch milionów pracowników. Tolerujemy to jako społeczeństwo i jako aparat instytucjonalny. Może już czas przestać?

 

  1. Płaca minimalna nie dotyczy wszystkich

Są zawody, dla których wynagrodzenia ustalane są za sprawą osobnych ustaw lub rozporządzeń. W 2019 roku pielęgniarka lub położna bez tytułu specjalisty ma ustawowo wyznaczoną podstawę wynagrodzenia (jako kwotę minimum) na poziomie 2496 zł brutto, a od 2021 roku ta kwota ma wzrosnąć do 3201 zł brutto. Czyli aktualnie minimum dla pielęgniarek i położnych jest o 246 zł brutto wyższe niż minimum dla całej gospodarki, a za dwa lata ta różnica ma stopnieć do 201 zł brutto. Wynagrodzenie zasadnicze nauczyciela stażysty wynosi od września 2019 roku 2782 zł brutto – o 532 zł brutto więcej niż płaca minimalna.

Jeśli więc PiS utrzyma władzę i będzie się starał spełnić obietnice dotyczące płacy minimalnej, powinien szukać środków na podwyżki dla najgorzej zarabiających pracowników sektora publicznego (nie tylko pielęgniarek, techników medycznych, ratowników medycznych czy nauczycieli). Inaczej powstałe w ten sposób napięcie może przynieść strajki i protesty – będzie to odczytane jak sygnał, że rząd uważa kompetencje wymagane w tych zawodach za absolutnie minimalne i dlatego zasługujące na minimalne wynagrodzenie (niższej płacy na szczęście pielęgniarki czy ratownicy zarabiać nie mogą, gdyż płaca minimalna wyznaczona dla całej gospodarki stoi ponad regulacjami określającymi warunki dla wybranych branż czy zawodów). Rozpędzanie płacy minimalnej dla gospodarki przy trzymaniu w ryzach płac w sektorze publicznym będzie oznaczało pogłębienie problemów kadrowych – szczególnie tam, gdzie są one dla społeczeństwa szczególnie dotkliwe, czyli w sektorze opieki zdrowotnej i edukacji, ale także pośród pracowników socjalnych czy służbach mundurowych. Szczególnej troski wymaga służba zdrowia, która już teraz znajduje się nad przepaścią: brak znaczących podwyżek dla kurczących się w zastraszającym tempie kadr pielęgniarskich, ratowników medycznych i techników to dla nas wszystkich skok w tę przepaść.

 

Łukasz Komuda, lkomuda@fise.org.pl

Komentarze
Ładuję...