Poza PKB – Czy(m) mierzyć dobrobyt?

29 października 2020

Choć od kilku dekad PKB poddawane jest krytyce, wciąż pozostaje najczęściej stosowanym miernikiem kondycji gospodarki i dobrobytu społecznego. Cieszymy się, gdy rośnie, sprawdzamy, o ile procent spadnie w związku z kryzysem wywołanym pandemią, porównujemy się za jego pomocą do innych krajów.

PKB, czyli Produkt Krajowy Brutto, to po prostu łączna wartość wszystkich dóbr wyprodukowanych w danym kraju w ciągu jednego roku, pomniejszona o koszty ich wytworzenia. W przypadku Polski wynosi ono niecałe 600 miliardów dolarów lub nieco ponad 15 tysięcy dolarów na osobę – tyle warta jest roczna produkcja polskiej gospodarki. Choć jest to wyłącznie miara tego, ile kupujemy i sprzedajemy sobie nawzajem, powszechnie traktowana jest jako miernik dobrobytu – cieszymy się, gdy rośnie, bo wierzymy, że przełoży się to na lepsze życie i bogatszych obywateli. Martwimy się, gdy spada, bo zwykle oznacza to kryzys gospodarczy i społeczny. Problemów z taką interpretacją PKB jest kilka i zarówno w ekonomii, jak i w naukach pokrewnych mówi się o nich od lat. Po pierwsze, PKB nie mówi nam, do kogo trafia jaka część wspólnie wypracowanego dochodu – może być więc tak, że choć cały tort rośnie, to dzielimy się nim w coraz mniej równy sposób, co sprawia, że poziom życia przeciętnego obywatela de facto stoi w miejscu. Tak na przykład wygląda sytuacja w Stanach Zjednoczonych, gdzie realne płace przeciętnych pracowników nie drgnęły od lat 80. Wzrosły za to radykalnie nierówności społeczne. Po drugie, PKB mierzy tylko to, co wyraża się w pieniądzach – nie ujmuje więc nadchodzącej katastrofy klimatycznej, niskiej jakości powietrza, poziomu opieki medycznej czy oczekiwanej długości życia obywateli poszczególnych krajów. PKB może rosnąć, gdy prywatyzuje się usługi publiczne, które kiedyś były darmowe. Może też rosnąć, gdy wzrastają ceny objętych patentami leków niezbędnych do życia, bo formalnie wzrasta wówczas wartość dóbr wyprodukowanych w gospodarce – nawet jeśli wzrost jest czysto spekulacyjny i w praktyce wiąże się z tym, że część chorych umrze, bo nie będzie w stanie zapłacić wywindowanych cen.

Alternatywy
W odpowiedzi na rozwijającą się krytykę PKB w badaniach społecznych zaczęto używać innych mierników dobrobytu. Od lat 90. szeroko stosuje się Human Development Index – miarę zaproponowaną przez analityków ONZ, która jakość życia w poszczególnych krajach określa na podstawie kompozycji ekonomicznych i społecznych wskaźników. Składają się na nią oczekiwana długość życia, przeciętna i oczekiwana liczba lat edukacji w danym kraju oraz Produkt Narodowy Brutto przeliczony na osobę i uwzględniający różnicę w cenach pomiędzy krajami. Z kolei OECD kilka lat temu opracowało Indeks Lepszego Życia (Better Life Index), który odzwierciedla aż 11 wymiarów dobrobytu i jakości życia w danym państwie – dostępność mieszkań, dochody, sytuację na rynku pracy, jakość więzi społecznych i obywatelskiego zaangażowania, poziom edukacji i ochrony przyrody, zdrowie mieszkańców, ich zadowolenie z życia, bezpieczeństwo czy life-work balance. Alternatywne mierniki dobrobytu to jednak nie tylko domena międzynarodowych organizacji, które chcą badać jakość życia bardziej dokładnymi metodami, lecz także  – dla niektórych krajów – próba wyrwania się z konsumpcjonistycznych trendów Zachodu. Najbardziej znanym przykładem może być Bhutański Indeks Szczęścia. Gdy w 1979[1]  roku Król Bhutanu Jigme Singye Wangchuck wracał z Hawany z szóstego szczytu Ruchu Państw Niezaangażowanych, na lotnisku w Bombaju zagadnęła go grupa dziennikarzy. Jeden z indyjskich reporterów zapytał go, ile wynosi PKB Bhutanu. Król miał odpowiedzieć: „My nie wierzymy w Produkt Krajowy Brutto, dla nas ważniejsze jest Szczęście Krajowe Brutto”. Tak powstał termin Gross National HappinessKilka dekad później stał się on wskaźnikiem, który w duchu ekonomii buddyjskiej – mało rozpoznanego na zachodzie odgałęzienia ekonomii –  ma na celu mierzyć nie zamożność czy konsumpcję mieszkańców poszczególnych krajów, ale poziom ich szczęścia. Jednak nie tylko w Azji powstają alternatywne wskaźniki dobrobytu. Na początku ubiegłego roku Polski Instytut Ekonomiczny zaprezentował Indeks Odpowiedzialnego Rozwoju – oparty na trzech filarach i ośmiu zmiennych wskaźnik, który na podstawie danych Banku Światowego i Światowej Organizacji Zdrowia ma odzwierciedlać jakość życia w poszczególnych krajach. Te filary to „obecny dobrobyt” mierzony możliwościami konsumpcyjnymi obywateli i poziomem nierówności społecznych, „kreacja przyszłego dobrobytu” mierzona inwestycjami w badania i rozwój, wydatkami w przeliczeniu na doktoranta i liczby zastrzeżonych patentów w danym kraju. Trzeci filar składa się z pomiarów jakości powietrza, oczekiwanej długości życia czy liczby zabójstw na terenie państwa. W oparciu o takie narzędzia analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego przebadali 162 kraje i wydali werdykt – najlepiej żyje się Szwajcarii, Norwegii i Szwecji. Polska w skali świata zajmuje 29. miejsce, za Grecją czy Słowacją, ale wyprzedza Portugalię czy Litwę.

Błędne koło
Skoro więc PKB ma tak wiele wad, które sprawiają, że nie sprawdza się jako miernik jakości życia, a istnieje jednocześnie kilkadziesiąt innych, znacznie lepszych wskaźników tego rodzaju, dlaczego wciąż najczęściej używanym jest Produkt Krajowy Brutto? Po części dlatego, że staliśmy się zakładnikami wzrostu PKB. Współczesny kapitalizm to gęsty kłębek przeróżnych nici, często zaplecionych w błędne koła. Kondycja gospodarcza poszczególnych krajów regularnie oceniana jest przez tzw. agencje ratingowe – sektor zdominowany przez trzy firmy – S&P, Moody’s i Fitch. Każda z nich wystawia oceny państwom, oceniając ich zdolność do spłaty zadłużenia, kondycję gospodarczą czy potencjał inwestycyjny. Jeżeli PKB danego kraju zaczyna spadać, oceny lecą na łeb, na szyję, co z kolei sprawia, że rośnie koszt zadłużenia, wzrastają odsetki od już zaciągniętych kredytów, zwalnia napływ inwestycji zagranicznych. Po części jest to więc samospełniająca się przepowiednia – gdy agencje ratingowe mówią, że kraj ma się źle, idą za tym decyzje licznych międzynarodowych podmiotów, które wycofując się z danego kraju, rzeczywiście są w stanie spowodować głęboki kryzys. Gdyby więc jakikolwiek pojedynczy kraj chciał wyłamać się z reżimu PKB, sam nie ma na to żadnych szans. Bez względu na to, jak zły jest to wskaźnik, tak długo jak pozostaje narzędziem dyscyplinującym w rękach międzynarodowych podmiotów – nie tylko agencji ratingowych, lecz także organizacji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy – nie można go ignorować.

Wskaźnikoza
Problemy ze wskaźnikami nie ograniczają się jednak do wadliwej konstrukcji tej czy innej miary. Rzecz w tym, że sama próba ujęcia dobrobytu całego społeczeństwa w jednej liczbie jest z gruntu apolityczna. Zakłada, że istnieje wspólny interes wszystkich mieszkańców danego kraju, bez względu na ich miejsce na drabinie społecznej, płeć, klasę czy przynależność etniczną. Tymczasem rzeczywistość społeczna jest pełna konfliktów interesów, które często są grą o sumie zerowej – gdy rosną czynsze, wzrasta poziom życia drobnej garstki rentierów czy posiadaczy nieruchomości, a spada wszystkich uzależnionych od nich najemców. Doskonale widać ten problem, gdy spojrzymy na udział płac w PKB – wskaźnik, który mówi nam o tym, do kogo trafiają dochody ze sprzedaży wyprodukowanych dóbr – jaka część wypłacana jest pracownikom w pensjach, a jaka trafia do właścicieli kapitału. Znamiennym przykładem jest tu Irlandia, która pod względem PKB per capita, jest czwartym „najbogatszym” krajem na świecie, lecz jednocześnie jest to kraj o najniższym udziale płac w PKB w Unii Europejskiej, który w 2019 roku wynosił 29%. Taka część dochodów w gospodarce trafiała do pracowników, a ponad  70% do właścicieli kapitału. Drugim problemem jest fakt, że wskaźniki mają tendencję do pożerania zjawisk społecznych, które pierwotnie miały odzwierciedlać i mierzyć. Gdy dobrobyt zaczynamy oceniać za pomocą wskaźnika, szybko okazuje się, że priorytetem dla rządzących staje się nie podnoszenie poziomu życia mieszkańców, a wzrost wartości danego indeksu. Przykłady działania takiego mechanizmu widać nie tylko wśród ministrów, którzy o wzrost PKB dbają bardziej niż o jakość życia mieszkańców. Gdy w Wielkiej Brytanii wprowadzono ilościowe standardy oceniania szpitali, oparte na przeciętnym czasie oczekiwania w kolejkach, najprostsze i najszybsze operacje i zabiegi zaczęto wykonywać w pierwszej kolejności, z kolei pacjenci z nowotworami zostali przesunięci na koniec kolejek. Adam Curtis w filmie dokumentalnym The Trap przytacza historię szpitala, który pytał swoich pacjentów o to, kiedy wyjeżdżają na wakacje, żeby właśnie w tych terminach wyznaczać im terminy operacji. Pacjenci nie mogli się na nie stawić, a szpital znacząco skrócił czas oczekiwania na operacje, bo wiele z nich zwyczajnie się nie odbyło. Takie same tendencje widać dziś w polskiej nauce, która coraz bardziej skupiona jest na zdobywaniu punktów za publikacje, książki i konferencje naukowe czy awansie w międzynarodowych rankingach, a nie na jakości nauczania i badań, które przecież pierwotnie wszystkie te wskaźniki miały mierzyć i oceniać. Fundamentalnym problemem współczesnej wskaźnikozy jest bałwochwalcze oddanie matematyce, wiara w to, że ujęcie zjawisk w liczby w magiczny sposób sprawi, że zmierzona rzeczywistość społeczna zacznie działać lepiej. Tymczasem indeksy i wskaźniki stają się narzędziem dyscypliny i kontroli, a świat ujęty w liczby tworzy nowe przestrzenie władzy, takie, których nie da się narzucić, jeżeli polegamy tylko na opisie rzeczywistości społecznej. Miary zwalniają nas z konieczności jej rozumienia i interpretacji, pozwalają za to poszatkować świat na części i uszeregować go w rankingach. Znacznie ważniejszym pytaniem niż „Ile?” powinno być dla nas „Dlaczego?”.

Hubert Walczyński – nauczyciel ekonomii w liceum, publicysta, redaktor Magazynu Kontakt. Interesuje się socjologią nauk społecznych.

 

 

 

 

 

 

 

Fotografia ilustracyjna: Marco Verch, źr. flickr.com, lic. CC-BY 2.0

Komentarze
Ładuję...