Temat zarobków osób pełniących funkcje publiczne oraz urzędników państwowych i samorządowych zawsze wzbudza wielkie emocje. W zgiełku, jaki towarzyszy krytyce podwyżek, jakie przyznali sobie i nie tylko sobie posłowie, a które odrzucił Senat, ginie jednak wiele bardzo ważnych systemowych problemów, jakie czekają na rozwiązanie.
W poniższym tekście chciałbym zostawić na boku temat misji, jaką powinna być służba państwu świadczona przez wysokich urzędników i parlamentarzystów. To, czy parlament, który przecież nie rekrutuje swoich członków według kompetencji w określonych dziedzinach, ale za sprawą wyborów, powinien gwarantować im dochody wysoko poszukiwanych specjalistów. Oraz kwestię tego, czy lepiej służą nam reprezentanci, którzy osiągają dochody wyższe od 85% ogółu pracujących, czy może tacy, którzy przewyższają zarobkami 97%. Chciałbym skupić się na systemowym tle, jakie powinno być obszarem głębszej refleksji popartej danymi, a nie sensacyjnymi nagłówkami.
Media podają kwoty brutto, jakie otrzymują i mieliby otrzymać premier, ministrowie i wiceministrowie, prezydent i pierwsza dama, posłowie, senatorowie, marszałkowie obu izb parlamentu. Trwa festiwal porównań pensji posła do np. sprzątaczki w Niemczech albo kierownika sklepu w Polsce. Ale to przecież porównywanie śliwek do jabłek. Przecież miesięczna kwota uposażenia posła brutto ma się nijak do np. wynagrodzenia „przeciętnego” pracownika sektora prywatnego. Pracownik nie może liczyć na dietę parlamentarną (aktualnie ok. 2,5 tys. zł brutto miesięcznie) i 10-krotnie wyższą kwotę wolną od podatku (30 451 zł rocznie). Za pełnienie funkcji przewodniczącego komisji sejmowej poseł otrzymuje dodatek w wysokości 20% uposażenia, a wiceprzewodniczący – 15%; w przypadku podkomisji przewodniczący otrzymują 10-procentowy dodatek. Natomiast większość pracowników sektora prywatnego nie otrzymuje żadnych bonusów – czasem może roczną premię od wyników albo abonament w prywatnej opiece medycznej.
Sprawę komplikuje też fakt, że sprzątaczki w Niemczech np. nie otrzymują darmowego mieszkania w hotelu i nie podróżują samolotami, pociągami i komunikacją miejską za darmo. Dodatkowo nasi parlamentarzyści mogą ubiegać się o zwrot kosztów przejazdów samochodem. Z tzw. kilometrówki część posłów i senatorów korzysta nader skwapliwie, na piśmie deklarując tysiące przejechanych co miesiąc kilometrów. Tajemnicą poliszynela jest także to, że Kancelaria Sejmu i Kancelaria Senatu pokrywają szereg innych kosztów parlamentarzystów, z których przynajmniej część dałoby się zakwestionować.
Do tego dochodzi kwestia biur. Na prowadzenie biura poselskiego lub senatorskiego otrzymują oni 15,2 tys. zł ryczałtu miesięcznie. To może sporo, gdy trzeba wynająć lokal w małym mieście, a parlamentarzysta pojawia się tam raz na parę dni czy tygodni. Jeśli jednak mowa o dużym mieście z wysokimi czynszami, a biuro ma tętnić życiem udzielając np. porad prawnych i starając się pomagać zgłaszającym się ludziom w potrzebie, to niezbędne jest zatrudnienie kompetentnych pracowników. O tym wyzwaniu mówią np. posłowie Agnieszka Dziemianowicz-Bąk i Maciej Konieczny, którzy starają się prowadzić właśnie takie aktywne biura poselskie. Dlatego postulują, by jeśli już coś podwyższać, to nie uposażenie parlamentarzystów, ale ilość środków publicznych przeznaczonych na prowadzenie takiej aktywności.
Problem 1: fałszywa jawność
Ostatecznie trudno nam powiedzieć jak to jest z tymi wynagrodzeniami parlamentarzystów. Ale niewiele klarowniejszy jest realny dochód roczny urzędników, ministrów, a także policjantów, nauczycieli, górników, lekarzy, wojskowych itd. Wiele grup pracowników zatrudnionych w sektorze publicznym opłacana jest według skomplikowanego algorytmu, w którym występuje podstawa wynagrodzenia uzupełniana przez „trzynastkę”, czasem dodatkowe nagrody, premie i dodatki o różnej wysokości, z których część płacona jest co miesiąc, część np. rocznie, a część w ogóle nieregularnie. Żeby zobaczyć realny poziom dochodów z pracy, potrzebowalibyśmy mieć wgląd w PIT-y, a przynajmniej zobaczyć średnią wartość kwot w to zeznanie podatkowe wpisywanych.
Obecny stan rzeczy ułatwia uprawianie demagogii. Związkowcy mogą przekonywać nas, że np. nauczyciele zarabiają 2000 zł miesięcznie na rękę. Ministerstwo Edukacji Narodowej – że związkowcy kłamią, bo faktyczne gaże nauczycielskie to ponad 5500 zł (nie mówiąc już głośno, że chodzi o kwotę brutto). Jak jest naprawdę? Trudno powiedzieć, bo nawet badania wynagrodzeń np. prowadzone przez firmę Sedlak&Sedlak zawierają dobrowolne deklaracje pracowników, które mogą być podawane „pod tezę” lub bez złej intencji respondentów mogą pomijać niektóre składniki np. te nieregularne lub coroczne. Badania GUS rzucają trochę światła na zarobki w wybranych segmentach rynku, ale tam z kolei często uśrednia się zarobki osób o różnej pozycji w hierarchii służbowej. Koniec końców możemy jedynie powiedzieć, że zazwyczaj w sektorze prywatnym płaci się lepiej niż w publicznym. Ale też częściej w sektorze publicznym można liczyć na umowę o pracę na czas nieokreślony.
Podsumowując: niby więc pewne kwoty będące składowymi wynagrodzeń są podawane publicznie – nasze państwo ma być przecież transparentne dla obywateli. W rzeczywistości jednak jest to jawność fałszywa. Im wyżej w górę stawek, tym bardziej ten fałsz jest jaskrawy.
Problem 2: konfitury są gdzie indziej
Skoro jesteśmy przy rosnących stawkach i wysokich stanowiskach: od dawna wiemy, że najlepsze zarobki dla osób związanych z polityką to wcale nie domena stanowisk na świeczniku. To raczej zarządy i rady nadzorcze spółek kontrolowanych przez państwo, jego agendy oraz samorządy. A także różne funkcje ekspertów czy doradców, za które można otrzymać wielokrotność pensji ministra, gdyż – jeśli np. spisać umowę o dzieło lub zlecenie – nie podlegają właściwie publicznej kontroli. Te położone w cieniu dziesiątki tysięcy funkcji to właśnie najcenniejszy polityczny łup, dzielony po każdej zmianie władzy – jedyna zmiana, jaka nastąpiła 5 lat temu, to skala tej wymiany kadrowej, której podlegać potrafią stanowiska nawet wynagradzane słabiej. Jednak tworzenie klanów rodzinnych w państwowych instytucjach zaczęło się wiele lat zanim PSL-owscy politycy musieli tłumaczyć się z nadreprezentacji tych samych nazwisk w instytucjach, jakie trafiły pod ich skrzydła.
Problem 3: obrotowe drzwi
Wysokość wynagrodzeń parlamentarzystów, ministrów i wysokich urzędników państwowych ma zabezpieczać ich przed pokusą korupcji. Obrona podwyżek uposażeń w tym kontekście brzmi jednak fałszywie z dwóch powodów. Po pierwsze, skłonność do korupcji to czynnik przede wszystkim reprezentowanych wartości, w drugim rzędzie – prawdopodobieństwa udowodnienie osoby skorumpowanej, w trzecim – dotkliwości kary za taki czyn. Są osoby nieprzekupne – za żadną sumę pieniędzy, żadne stanowisko itd. Są też osoby, które można skłonić do współpracy właściwie za darmo lub za bilet do kina. To oczywiste. Ale pomijając już to, że do złapania na gorącym uczynku urzędnika, któremu deweloper wrzuca przez okno auta reklamówkę z paczkami banknotów trzeba solidnej pracy dochodzeniowej – korupcja ma jeden otwarty kanał, który jest właściwie zupełnie legalny.
Oto bowiem po wykonaniu swojego zadania dla zleceniodawcy urzędnik czy polityk może przecież objąć lukratywne stanowisko w jakiejś firmie czy banku. To nawet nie musi być poważna praca – można nic nie robić, byle wynagrodzenie było satysfakcjonujące. Wielu prominentnych polityków miękko ląduje po ustąpieniu ze stanowiska – jednym z lepszych przykładów jest były kanclerz Niemiec, który kilka miesięcy po podpisaniu umowy na budowę rurociągu Nord Stream został szefem rady nadzorczej spółki budującej ten rurociąg.
Typowym obszarem, na którym obrotowe drzwi kręcą się szybciej niż gdzie indziej, jest nadzór nad sektorem bankowym. Komisja Nadzoru Finansowego to przykład instytucji, w której ważni urzędnicy po kilku latach lądują przeważnie w bankach, które wcześniej nadzorowali. Ponieważ nie każda taka zmiana wynika faktycznie z „przysług”, jakie dokonywali dla podlegających kontroli podmiotów, trudno o tę formę korupcji oskarżać wszystkich. Ale zjawisko jest bardzo niepokojące i powinno nas skłaniać do szukania jakiegoś rozwiązania. Tymczasem mówi się o nim relatywnie rzadko.
Problem 4: oświadczenia dla naiwnych
Blisko połowa Polaków wydaje większość swoich zarobków na bieżące potrzeby. Reszta coś odkłada. Nieliczni gromadzą majątek, który mogą inwestować – kupować nieruchomości, akcje itd. To po tym majątku można teoretycznie próbować ocenić jak duży strumień dochodów uzyskał polityk, sędzia, prokurator, komornik, policjant, radny samorządowy, dyrektor w Orlenie itd.
W Polsce jednak w niektórych grupach na opóźnienie w składaniu lub wręcz na niezłożenie oświadczenia majątkowego patrzy się przez palce. Podobnie jak na jego jakość – wspomnijmy tylko przypadek nieżyjącego ministra Szyszki.
Jeśli przesuwamy się na osi od osób o niskim do tych o wysokim majątku, to coraz częściej obserwujemy rozdzielność majątkową między małżonkami, przepisywanie majątku na członków rodzin, korzystanie z majątku spółek kapitałowych, które osoba zamożna kontroluje (lub przeciwnie – transfer aktywów spółki do kieszeni właściciela). Efekt? Oświadczenia majątkowe są niemal bezużyteczne gdy chodzi o kontrolę nad majątkami tych grup. Wymóg ich składania to drobna uciążliwość dla tych, którzy mają sporo do ukrycia – i listek figowy dla państwa, które udaje, że czujnie obserwuje osoby, które powinny cieszyć się zaufaniem publicznym.
Czas na rozwiązania
Czy są jakieś odpowiedzi na te problemy? Owszem. Zacząłbym od jawności PIT wszystkich pracujących w sektorze publicznym oraz spółkach kontrolowanych przez państwo (wliczając samorządy). Jako obywatele powinniśmy wiedzieć jak najwięcej o tym, jak wygląda polityka płacowa i realne zarobki osób tego sektora. W przypadku osób na świecznikach jest to instrument kontroli. W przypadku nauczycieli i górników – instrument rozjaśniający mroki rynku pracy. Sektor publiczny mógłby stać się punktem odniesienia dla wynagrodzeń w sektorze prywatnym. A i wybór „praca w publicznym czy prywatnym” byłby podejmowany w klarowniejszych warunkach.
Wprowadzenie takiej jawności ułatwiłoby nam decyzję, czy utrzymujemy jawność tylko w sektorze publicznym, czy też rozszerzamy ją na całą gospodarkę. To rozszerzenie można by zacząć do obszarów szczególnego zaufania publicznego: sektora pozarządowego, kancelarii adwokackich i notarialnych, firm doradczych, a szczególnie instytucji rynku finansowego.
Drugie rozwiązanie to solidna baza danych dotycząca majątków obywateli – znacznie obszerniejsza niż kataster. Najwyższy czas by zmierzyć się z tematem podatku majątkowego w Polsce jako instrumentu ograniczania nierówności i odciążania fiskalnego osób zarabiających najmniej (np. poprzez zmniejszanie VAT i zwiększanie kwoty wolnej). Zanim zaczniemy nakładać podatek np. od majątku powyżej miliona złotych w nieruchomościach, ziemi, akcjach, udziałach, gotówce na kontach, jednostkach funduszów inwestycyjnych (a czas już najwyższy) – powinniśmy uzbroić urzędników skarbowych w wiedzę o tym, kto ile takiego majątku posiada. Przy okazji zyskalibyśmy realną informację na temat skali polskich nierówności majątkowych i przeczuwam, że byłby to komunikat dość alarmujący.
Trzeci krok to poddanie debacie publicznej i pracy panelu obywatelskiego kwestii obrotowych drzwi. Ufam, że ludzie z różnych środowisk i różnym doświadczeniem znajdą sposób na to, by choć częściowo ograniczyć tę niebezpieczną karuzelę. Być może rozwiązanie mieściłoby w sobie solidne wzmocnienie zreformowanej Służby Cywilnej.
Kto wie, może po przeprowadzeniu tych trzech kroków okazałoby się, że ministrowie i posłowie faktycznie zasługują na solidne podwyżki – dużo większe niż te, które pojawiły się w projekcie ustawy zgłoszonej przez polityków PiS.
Łukasz Komuda
lukasz.komuda@fise.org.pl
Ilustracja: Łukasz Komuda, materiał źródłowy publicdomainvector.org, pixabay.com, lic. CC0