Kryzys gospodarczy związany z koronawirusem nie uderzy w nas wszystkich z taką samą siłą. Najmocniej uderzy w tych, których sytuacja i tak jest już kiepska: zatrudnionych w elastycznych formach (co jest eufemizmem zatrudnienia śmieciowego), pracujących w niższych segmentach rynku. W Polsce (choć zapewne nie tylko) sektory, które najbardziej odczują nadchodzący kryzys, to jednocześnie te, które są najbardziej „uśmieciowione”.
fot. Fox, źr. Canva.com
Będą też tacy, którzy choć nie stracą ekonomicznie, to odczują zmianę w sposobie funkcjonowania na rynku pracy. Zyskają więcej wolności, ponieważ prawdopodobnie po ukonstytuowaniu się nowej równowagi znacznie częściej będą pracować z domu. Nie jest natomiast pewne, czy będzie to zjawisko pozytywne. Zanim przejdziemy do omawiania uwolnienia klasy średniej z kieratu biur typu open space, zobaczmy, co rysuje się na horyzoncie.
Według opracowania Polskiego Instytutu Ekonomicznego branże najbardziej narażone na kryzys stanowią 27% polskiego PKB. Wśród nich znajdują się: handel, transport, zakwaterowanie i gastronomia, rozrywka i rekreacja. Według danych Narodowego Banku Polskiego są to jednocześnie te branże, w których odsetek zatrudnionych na śmieciówkach jest najwyższy w gospodarce. W samych tylko branżach hotelarskiej i gastronomicznej odsetek ten (zapewne zresztą niedoszacowany) wynosi ponad 30%.
Według ekspertów z Krajowej Izby Gospodarczej w turystyce i transporcie przed pandemią zatrudnionych było 700 tys. osób, w gastronomii – 300 tysięcy, w kulturze i rozrywce – 150 tysięcy, w hotelarstwie – 120 tys. „Gdyby ostrożnie założyć, że pracę straci 20% zatrudnionych w tych branżach, mówimy o 400 tys. potencjalnych bezrobotnych (na 16,5 mln zatrudnionych). A należy pamiętać, że branża turystyczna nie funkcjonuje już praktycznie wcale, podobnie jest z kulturą i rozrywką” – stwierdzają cytowani przez Business Insider eksperci KIG.
Te 400 tys. osób bez pracy (przed pandemią w polskich urzędach pracy zarejestrowanych było 920 tys. ludzi) to i tak potężny wzrost bezrobocia. Jednak są to bardzo ostrożne szacunki, nieuwzględniające innych sektorów gospodarki (choćby tych zależnych od handlu międzynarodowego; według raportu PIE branże opierające się o handel z zagranicą stanowią 34% polskiego PKB) oraz efektu mnożnikowego. PIE szacuje, że we wszystkich branżach silnie narażonych na ekonomiczne konsekwencje lockdownu pracuje 4,2 mln osób – czyli około jednej czwartej wszystkich zatrudnionych w Polsce. Według niektórych analiz, na przykład wyliczeń firmy Personal Service, pracę może stracić około 2 mln osób. A być może i te obliczenia są zaniżone.
W obecnej sytuacji pesymistyczne prognozy w bardzo szybkim tempie ewoluują w te optymistyczne. Tak jest choćby z opublikowaną 18 marca prognozą Międzynarodowej Organizacji Pracy, w której można było wyczytać, że kryzys pokoronawirusowy w najgorszym scenariuszu może spowodować przyrost liczby bezrobotnych o 24,7 mln na całym świecie. Już dwa tygodnie później w samych Stanach Zjednoczonych w kolejkach po zasiłek dla bezrobotnych ustawiło się… 10 mln ludzi.
Jednak, jak zostało wspomniane, to, że nad gospodarką i pracownikami zbierają się czarne chmury, nie oznacza, że kryzys dotknie wszystkich w takim samym stopniu. Odwołajmy się jeszcze raz do opracowania „Miesięcznik Makroekonomiczny PIE”. „1,5–2,0 mln zatrudnionych pracowników może swobodnie wykonywać swoje obowiązki służbowe w formie telepracy. Jest to 9–12% wszystkich pracujących Polaków” – czytamy w raporcie. Szacunki odnoszące się do pracy zdalnej nieco inaczej wyglądają w ujęciu Ipsos, który w przeprowadzonym sondażu pytał respondentów między innymi o zmianę sytuacji zawodowej w związku z pandemią. Połowa (tylko połowa!) ankietowanych stwierdziła, że ich sytuacja zawodowa w związku z koronawirusem się nie zmieniła; 28% stwierdziło, że po wybuchu epidemii nie pracuje, gdyż ich branże zamarły; 23% respondentów zaczęło natomiast pracować z domu. Do badania należy podchodzić z pewną ostrożnością, bo było przeprowadzone na grupie zaledwie 320 respondentów.
Kto zatem przeniósł się ze swoją pracą do domu? Według analityków Polskiego Instytutu Ekonomicznego zmiana dotyczy – tu chyba o zaskoczeniu nie może być mowy – głównie tych pracowników, od których wykonywanie codziennych obowiązków nie wymaga bezpośredniego kontaktu z klientem. Są to więc zawody takie, jak: specjaliści do spraw administracji i zarządzania, sprzedaży, pracownicy marketingu, public relations, osoby zajmujące się sprawami finansowymi, analizami i doradztwem.
Wyżej wspomniane zajęcia to prace związane z szeroko pojętą analizą danych i informacji, zawody klasy średniej, a więc osób, które i tak całkiem nieźle radziły sobie na rynku jeszcze przed kryzysem. Dla sporej części tego segmentu rynku pracy (jeśli osoby te miały podpisaną umowę o pracę, a nie umowy cywilnoprawne, a ich wynagrodzenie nie było zależne od prowizji) wynagrodzenia pozostaną na niezmienionym poziomie (przynajmniej w najbliższych tygodniach; nie wiadomo, jak sytuacja będzie się rozwijać w przypadku pogłębiającej się recesji), nawet jeżeli część obowiązków zawodowych zostanie zredukowana.
Innym zjawiskiem, które obserwujemy, przyglądając się zmianom w systemie pracy, jest obciążenie infrastruktury informatycznej. Operatorzy wskazują na wzrost przesyłu danych na poziomie 10–40%. Duża część tego wzrostu przypada na godziny poranne. Jak zaznaczają ekonomiści z PIE, „Wzrost ruchu sieciowego widoczny jest szczególnie w dwóch kategoriach aplikacji – tele- i wideokonferencjach (300% w USA) oraz grach on-line (400% w USA, o 100% w Polsce)”. Pojawiają się już nawet informacje o pewnym przeciążeniu sieci. Dane ze Szwecji, Irlandii, Hiszpanii i Francji pokazują, że obniżyła się w związku z tym prędkość przesyłu, jednak nie było to zjawisko bardzo silne, spadki wynosiły nie więcej niż 10%.
Czy ten nowy sposób pracy klasy średniej – przypomnijmy, rzeszy nawet 2 mln ludzi – zaowocuje spadkiem produktywności firm? Według niektórych klasycznych interpretacji ekonomicznych tak właśnie powinno się stać. Jeżeli pracujemy z domu i nikt nad nami nie czuwa, to więcej czasu trwonimy, zamiast pracować.
Zanim odpowiemy sobie na to pytanie, przenieśmy się na chwilę do japońskiego Microsofta, gdzie w sierpniu zeszłego roku przeprowadzono bardzo interesujący eksperyment. W ramach pilotażowego programu „Work–Life Choice Challlenge Summer 2019” ponad 2 tys. pracowników firmy dostało wolne piątki. Zamiast standardowych pięciu dni pracowali więc zaledwie cztery. Jakie były efekty? Wyniki sprzedaży wzrosły o 40%. W tym samym czasie zużycie energii spadło o 23%, a liczba wydrukowanych stron zmalała o 60%. Pracownicy brali również 25% mniej zwolnień. Podobnych eksperymentów ze skróceniem czasu pracy na całym świecie przeprowadza się setki, jeśli nie tysiące, a ich efekty są zbliżone.
Co to ma wspólnego z pracą domową? David Greaber w swojej niezwykle ciekawej książce Praca bez sensu (o znacznie bardziej wymownym oryginalnym tytule: „Bullshit jobs. A Theory”) cytował wyniki raportu „State of Enterprise Work Report”. Wynikało z nich, że w 2016 roku jedynie 39% czasu spędzanego w pracy przez amerykański personel biurowy było poświęcane na główne obowiązki. Ankietowani pracownicy ponad 20% czasu trwonili na niepotrzebne spotkania i nieistotne zadania; 11% czasu poświęcali na zadania administracyjne; 16% na odpisywanie na maile. Jedynie 11% było poświęcone na przydatne i istotne spotkania. Skądś to znamy, prawda? (Mówiąc „my”, mam na myśli uprzywilejowaną klasę średnią; do tego wątku jeszcze wrócimy). Mało tego, trend wykonywania niepotrzebnych zadań w pracy był wzrostowy. Z badań przeprowadzonych na zlecenie firmy Vouchercloud na niemal 2 tys. brytyjskich pracowników biurowych wynika, że dziennie nie przepracowują oni w biurze nawet… trzech godzin.
Co to wszystko oznacza? Że wielu reprezentantów klasy średniej lwią część czasu pracy poświęca na… pozorowanie pracy. Nie oznacza to, że klasa średnia to leniuchy, a przynajmniej nie większe niż inni ludzie w społeczeństwie. Po prostu cały nasz system kapitalistycznej pracy ma w u swoich podstaw pewne – jakkolwiek ironicznie by to nie brzmiało – ideologiczne podstawy. Podstawy, które nie muszą być, wbrew temu, do czego próbują nas przekonywać apologeci wolnego rynku, racjonalne i funkcjonalne. A kiedy pracujemy z domu, odpadają nam niepotrzebne rytuały pracy – spotkania, konsultacje, narady. Ten czas możemy wykorzystać na wykonywanie naszych zasadniczych obowiązków.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Graebera i jego książki o pracach nie mających sensu. Autor przytacza historię pracownika, który zajmował się consultingiem cyfrowym dla działów marketingowych globalnych koncernów farmaceutycznych. Według pracownika opracowywanie takich raportów „to najczystsza, nieskażona niczym ściema, która nie służy niczemu poza odhaczaniem kratek przez działy marketingu”. Przy czym takie usługi bardzo łatwo jest wysoko wyceniać. Cytowanemu przez Greabera pracownikowi udało się uzyskać zapłatę 12 tys. funtów za dwustronicowy raport, który ostatecznie gremiom decyzyjnym się nie przydał, ponieważ dyskusja podczas spotkania nie dotarła do tego punktu.
Pozorowanie obowiązków nie dotyczy tylko i wyłącznie klasy średniej. Interesującą historię przytacza Rutger Bregman w książce „Utopia dla realistów”. Z powodu strajków górniczych, które pociągnęły za sobą niewystarczającą podaż energii, premier Edward Heath w styczniu 1974 roku zdecydował o wprowadzeniu trzydniowego tygodnia pracy. Do czasu zażegnania kryzysu energetycznego pracownikom nie było wolno korzystać z prądu w pozostałe dni tygodnia. Normalny tydzień pracy przywrócono w marcu. Przemysł stalowy spodziewał się tąpnięcia na rynku i spadku produkcji przemysłowej o 50%. Okazało się, zamiast strat w produkcji nastąpił… zysk w wysokości 6%.
Jednak XXI wiek przyniósł wzrost nierówności nie tylko w kwestiach ekonomicznych. Po skróceniu czasu pracy we Francji klasa średnia odetchnęła z ulgą, ale pracownicy niższych segmentów rynku i przemysłu narzekali na przytłoczenie obowiązkami, co wynika z raportu przedstawionego przez historyka ekonomii profesora Harvarda Roberta Skidelsky’ego. Oznacza to, że wobec pracowników niższych szczebli wdrażano narzędzia dyscyplinujące, natomiast – no cóż – to samo nie zadziałało na poziomie klasy średniej. Jak złośliwie zauważa Greaber w swojej książce, klasa średnia rzadko stosuje te same elementy dyscypliny wobec siebie, które zaleca stosować wobec swoich podwładnych.
Istnieje więc wiele przesłanek mogących świadczyć o tym, że praca w trybie home office nie będzie wiązała się ze spadkiem produktywności. Jest całkiem możliwe, że ludzie, którzy do tej pory byli przyzwyczajeni do firmowego drylu spotkań, w domu uwolnią nieco więcej zawodowej energii. Z pewnością kilku ekonomów z firm zauważy w Excelu, że odesłanie ludzi do domów nie wiązało się z niemal żadnym spadkiem efektywności, być może nawet zauważą oni wzrastające zyski z takiego sposobu pracy. Kiedy firmy dodadzą do tego oszczędności na wynajmie powierzchni biurowej, energii elektrycznej, biurowym sprzęcie, papierze, tuszu do drukarek, to dość szybko dojdą do wniosku, że telepraca zwyczajnie im się kalkuluje. Dzięki przejściu na taki model gospodarowania będą mogły one zwiększyć zyski, co zapewne skwapliwie wykorzystają. Choć popularność telepracy od lat i tak wzrastała, to obecna, pandemiczna sytuacja stworzyła poligon doświadczalny dla pracodawców na nieznaną dotąd skalę.
Z punktu widzenia pracowników takie rozwiązanie może okazać się zarówno pozytywne, jak i negatywne. Z jednej strony redukowanie bezsensownych zajęć i pozorne wykonywanie obowiązków można zaliczyć jak najbardziej na plus takiego rozwiązania. Jednak – o czym wie każdy freelancer – praca domowa ma tendencję do kolonizowania życia prywatnego. Jeżeli nie umie się sobie narzucić pewnych rygorów – a jest to naprawdę trudne – linia demarkacyjna oddzielająca pracę i czas wolny bardzo łatwo może się zatrzeć. Niewykluczone, że wraz z popularyzacją home office będą potrzebne jakieś regulacje instytucjonalne właśnie po to, aby coś, co się wydawało błogosławieństwem, czyli porzucenie bezsensownego udawania pracy w biurach open space, nie stało się nową klatką. Już nie taką od 9:00 do 17:00, wyłożoną szkłem i szarymi wykładzinami, ale taką, od której nie można się uwolnić nigdy. Bo tą klatką staną się nasze własne domy.
Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społecznych, dziennikarz piszący o ekonomii i gospodarce. Współpracuje z Krytyką Polityczną, Newsweekiem, NOIZZem, WP Opinie, Pismem, Dwutygodnikiem. Jego teksty ukazywały się również w Gazecie.pl, OKO.press, Vice, F5. Autor książek „O kobiecie pracującej. Dlaczego mniej zarabia chociaż więcej pracuje” oraz „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce”.
fot. Tom Bronowski
==
Tekst powstał na zlecenie siostrzanego portalu: ekonomiaspoleczna.pl.
Portale Rynekpracy.org i ekonomiaspoleczna.pl należą do Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych.