Bezpieczeństwo na dalszym planie

8 maja 2019

Tylko w niespełna 3% wypadków przy pracy badanie przyczyn oraz opracowanie zaleceń, które mają na celu bezpieczeństwo pracowników w przyszłości, powstają pod okiem inspektorów pracy. W pozostałych incydentach sprawą zajmują się przedstawiciele pracodawcy. Często ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z podobnym zdarzeniem.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: podczas niedzielnego spaceru idziemy sobie chodnikiem, aż tu nagle znienacka wpada na nas samochód. Auto nie ma kierowcy – ze względu na awarię hamulca lub jego niezaciągnięcie zsunęło się z pobliskiego wzniesienia, gdzie było zaparkowane, nabrało prędkości i poruszając się bez włączonego silnika, zaskoczyło nas uderzeniem od tyłu, które pozbawiło nas przytomności. Drugi przykład: idziemy korytarzem w biurze firmy, w której pracujemy, aż tu nagle wali się nam na głowę źle zamocowana półka, na której położono całą masę segregatorów z papierami, jakieś pudła z klawiaturami i innym kurzącym się sprzętem. Trzeci przykład: idziemy halą fabryczną i przewraca się na nas ważąca dwie tony maszyna. I czwarty, ostatni: z rusztowania nad naszą głową spada na nas worek z cementem, piaskiem czy innym materiałem, prawdopodobnie położony niedbale przez kolegę z budowy. Tak czy inaczej – w każdym ze zdarzeń tracimy przytomność.

W pierwszej sytuacji, przyjmując, że w okolicy będą świadkowie, to naturalnym ich odruchem będzie wezwanie nie tylko pogotowia, ale i policji. Medycy udzielają pomocy, zaś stróże prawa postarają się ustalić przyczynę zdarzenia. Spiszą zeznania świadków i właściciela auta, a po odzyskaniu zdolności do składania zeznań – także poszkodowanego. Inaczej mówiąc – sprawa trafi w ręce fachowców, dla których to nie będzie pierwszyzna. I którzy przynajmniej teoretycznie nie powinni mieć osobistego interesu, by zakłamywać rzeczywistość np. umniejszając skalę urazów ofiary czy zaniedbania sprawcy.

Plakat przypominający o BHP. Aut. Jerzy Przygodzki, źr. Wikimedia.org, lic. CC BY SA 3.0

A jak – pomijając kwestię udzielenia pierwszej pomocy i wezwania karetki – bywa w pozostałych trzech sytuacjach? Zacznijmy od tego, że raczej nie będzie postronnych, neutralnych świadków. Co najwyżej koledzy z pracy poszkodowanego. Zgodnie z prawem mają odejść na drugi plan, bo o wszystkim będzie decydował pracodawca. Biorąc pod uwagę, że mamy w kraju ponad 2 miliony firm i niespełna 90 tys. wypadków przy pracy, duża część takich zdarzeń wystąpi po raz pierwszy w danym przedsiębiorstwie, co oznacza, że sprawą będą zajmować się przestraszeni, nie poruszający się swobodnie w przepisach i obawiający się konsekwencji powziętych decyzji amatorzy. Z ich punktu widzenia najlepiej byłoby sprawę zatuszować, albo przynajmniej pomniejszyć jej skalę tak, by zminimalizować ryzyko – zarówno dla osoby podejmującej decyzję po incydencie, osoby odpowiedzialnej za zajście zdarzenia, jak i ogólnie dla całego podmiotu gospodarczego.

To trochę tak, jakby w pierwszej opisanej wyżej sytuacji o obecności policji decydował właściciel auta. Mielibyśmy wtedy poczucie, że coś jest nie w porządku – szczególnie, gdy sami bylibyśmy ofiarą zdarzenia, albo gdyby była nią bliska nam osoba.

Ciężki wypadek? To skomplikowane
Kiedy z mocy prawa pracodawca musi sprawę natychmiast zgłosić do prokuratury i okręgowego inspektora pracy? Na mocy artykułu 234 § 2 Kodeksu pracy taki obowiązek ciąży na nim, gdy ma do czynienia:

  1. Z wypadkiem ze skutkiem śmiertelnym,
  2. Z wypadkiem zbiorowym, czyli takim, w którym poszkodowane zostały przynajmniej dwie osoby,
  3. Z wypadkiem ciężkim.

Pierwsza kategoria jest dość oczywista i można przypuszczać, że przy tym kalibrze zdarzenia wszystkie (lub niemal wszystkie) zdarzenia zostają prawidłowo zgłoszone. Według GUS rocznie dochodzi do 200–300 takich wypadków.

Zaskakująco mało jest wypadków zbiorowych – bo tylko ok. 300–400 rocznie. Im poszkodowanych jest więcej, tym trudniej zatuszować zdarzenie, choć z drugiej strony – jeśli uraz jest niewielki, nie dochodzi do trwałego uszczerbku na zdrowiu, z pewnością powstaje pokusa, by takie sytuacje zataić przed organami państwa, co sprawia, że podana statystyka GUS jest zaniżona.

Polem dającym pracodawcy najwięcej manewru i wystawiającym na najsilniejszą pokusę jest kategoria „wypadek ciężki”. „Za ciężki wypadek przy pracy uważa się wypadek, w wyniku którego nastąpiło ciężkie uszkodzenie ciała, takie jak: utrata wzroku, słuchu, mowy, zdolności rozrodczej lub inne uszkodzenie ciała albo rozstrój zdrowia, naruszające podstawowe funkcje organizmu, a także choroba nieuleczalna lub zagrażająca życiu, trwała choroba psychiczna, całkowita lub częściowa niezdolność do pracy w zawodzie albo trwałe, istotne zeszpecenie lub zniekształcenie ciała.” – można przeczytać na stronie Państwowej Inspekcji Pracy.

Nie zawsze zła wola
Powyższa definicja jest więc długa, skomplikowana i niejednoznaczna. A wstępną ocenę tego, czy wyżej opisane urazy nastąpiły, pozostawiono pracodawcy. Na tej podstawie podejmowane są dalsze kroki: zgłoszenie wypadku do prokuratury i okręgowego inspektora pracy oraz zakaz dokonywania zmian (np. sprzątania) w miejscu zdarzenia, uruchamiania maszyn i wznowienia pracy w miejscu wypadku.

Poważne utrudnienia w działalności przedsiębiorstwa, budzący lęk „kontrolerzy” (prokurator, inspektor pracy), potencjalnie poważne konsekwencja związane z odpowiedzialnością za zdarzenie i w ogóle jakąkolwiek decyzję powziętą w związku z wypadkiem – nie wspominając o niemałej biurokracji – to wszystko musi tworzyć niemałą presję. Dlatego zgłaszane co roku 450–700 ciężkich wypadków (dane GUS) należy traktować jako jedynie część faktycznie zaistniałych zdarzeń tej rangi. Ich realną liczbę trudno ocenić.

Liczba wypadków przy pracy w latach 2016-2018

Rok Wypadki ogółem w tym:
zbiorowe ze skutkiem śmiertelnym ze skutkiem ciężkim
2016 87886 357 243 467
2017 88330 334 269 661
2018 84304 b.d. 209 517

Źródło: GUS

Za pomniejszaniem wagi zdarzenia nie musi stać lęk czy zła wola. Niemało jest sytuacji, gdy ustalenie wielkości krzywdy doznanej przez pracownika może zająć miesiące lub lata. Wiele urazów jest trudnych do diagnozowania i przynosi konsekwencje po dłuższym okresie. I przeciwnie, czasem pozornie poważne obrażenia mogą okazać się powierzchowne. Skoro zdarza się, że lekarzom ocena stanu pacjenta sprawia problem, to jak możemy oczekiwać, że prawidłowo uczyni to np. wystraszony i przejęty kierownik oddziału firmy handlowej w Bytomiu?

Stracone odszkodowania
W 2017 roku przedsiębiorcy zgłosili do inspektorów okręgowych ok. 1 tys. wypadków przy pracy
(wypadki ze skutkiem śmiertelnym i ciężkim oraz wypadki zbiorowe). Więcej, i to o 30%, zgłosiła do PIP policja, która pojawia się na miejscu zdecydowanej większości wypadków ze skutkiem śmiertelnym, do większości wypadków komunikacyjnych i niektórych wypadków ciężkich. Oznacza to, że prawdopodobnie nawet w połowie sytuacji, w których dochodziło do wypadków, jakie obowiązkowo powinny być zgłoszone do PIP, pracodawcy nie tego nie zrobili.

Łącznie co roku PIP bada ok. 2-3 tys. wypadków przy pracy (w 2017 roku: 2479), pośród których nie ma wypadków komunikacyjnych, dla których przebieg zdarzenia opisuje i winnych wskazuje policja. Tymczasem rzadko kiedy pracownicy potrzebują interwencji inspektora pracy tak bardzo, jak w sytuacji wypadku przy pracy. Dlaczego? Po pierwsze, jeśli wypadek spowoduje trwały uszczerbek na zdrowiu, to pracownikowi przysługuje odszkodowanie wypłacane przez ZUS. Środki na te odszkodowanie pochodzą z płaconych przez pracodawcę składek na ubezpieczenie wypadkowe, która wynosi od 0,67% do 3,33% podstawy wynagrodzenia. Jeśli dokumentacja powypadkowa jest przygotowana niedbale, ZUS automatycznie odrzuca wniosek o przyznanie odszkodowania, a odwoływanie się nie przynosi żadnego rezultatu.

Po drugie, żeby podobne zdarzenie nie powtórzyło się w przyszłości. To również argument, dla którego także wielu, jeśli nie większość, pracodawców także wolałoby, żeby takim incydentem zajął się inspektor – takie zdarzenie wywołuje stres, wyrzuty sumienia, ale też trywialnie zakłóca pracę przedsiębiorstwa i dobrze byłoby mu zapobiec. Skoro w Polsce mamy co roku niespełna 90 tys. wypadków, a Państwowa Inspekcja Pracy wykonuje ok. 80 tys. kontroli, to nasuwa się pytanie: czy nie byłoby zasadne, by PIP skupiła się wyłącznie na kwestii technicznego bezpieczeństwa pracowników? Czyli na zadaniu, do którego została pierwotnie powołana?

Nielubiana, fasadowa, bezzębna
Aktualnie PIP jest instytucją o bardzo wielu zadaniach z zakresu nadzoru nad rynkiem pracy, a przy tym mocno niedoinwestowaną, skromną kadrowo (w stosunku do powierzonych obowiązków) i pozbawioną zębów, gdyż dla małych pracodawców szansa kontroli jest znikomo niska, a dla dużych – wysokość kar jest śmiesznie mała. Zamiast stanowić filar cywilizowanych zasad i przestrzegania prawa na polskim rynku pracy, Inspekcja zdaje się stać niejako z boku, starając się nikomu nie zawadzać, nie rzucać w oczy, a nawet sama krępować swoje działania. Od dekady inspektorzy zapowiadają swoje przybycie kontrolowanym firmom (obecny rząd miał to zmienić, ale regionalnie powiadamianie dalej występuje) i nie zostało to narzucone ustawą czy ministerialnym rozporządzeniem, ale wdrożył to jeden z Głównych Inspektorów.

Centrala Państwowej Inspekcji Pracy przy ul. Barskiej 28/30 w Warszawie, fot. Adrian Grycuk, źr. Wikimedia.org, lic. CC BY SA 3.0 PL

GIP podlega różnego rodzaju presji – nie tylko lobbystycznej, ale przede wszystkim politycznej. W odróżnieniu np. od prezesa Najwyższej Izby Kontroli, którego po pozytywnym przegłosowaniu kandydatury przez Sejm w praktyce nie da się usunąć do zakończenia kadencji, GIP wskazywany jest przez marszałka Sejmu (i opiniowany przez Radę Ochrony Pracy), a jego dymisja nie nastręcza więcej trudności niż dymisja wiceministra. Ta łatwość utraty stanowiska sprawia, że niewiele wynika z faktu, iż GIP ze swojej pracy rozlicza się publicznie, przed parlamentem, a nie przed np. ministrem pracy czy ministrem spraw wewnętrznych, jak to ma miejsce w większości krajów europejskich. Tisze jedziesz, dalsze budiesz. Tymczasem  na szeregowych stanowiskach w PIP zdarzają się oczywiście osoby leniwe, albo złośliwie starające się dopiec przedsiębiorcy za wszelką cenę (funkcję inspektora pełni w końcu blisko 1,5 tys. ludzi), jednak większość stanowią zwyczajni ludzie, którzy chcieliby, żeby ich praca miała jak najwięcej sensu i dawała społeczeństwu jak największe korzyści. I których obecny stan rzeczy frustruje, demotywuje, pozbawia idealizmu.

Pracownikom inspektor pracy może jawić się jako osoba, z którą rozmowa może rzucić podejrzenie o donoszenie o nieprawidłowościach. Tego nie lubią szefowie, ale też często koledzy – nawet, jeśli generalnie Polacy chwalą sobie fakt, że mają się do kogo poskarżyć, gdy wynagrodzenia nie są wypłacane w terminie, albo dochodzi do innych nieprawidłowości. Dla pracodawców inspektor jest zaś jeszcze jednym z grona potencjalnie kontrolujących, którzy zajmują czas i mogą zagrozić karą, choć wina nie musi wynikać ze świadomego działania, a z dezorientacji w ciągle zmieniających się przepisach.

Ustawienie PIP na pozycji instytucji przez nikogo nielubianej, a do tego słabej i właściwie fasadowej, skłania do pytania: po co nam w ogóle taka inspekcja pracy? I czy gdyby zniknęła, to jak wielu z nas by to zauważyło? Niestety, mimo pierwotnych zapowiedzi, obecny rząd nie wzmocnił Inspekcji, nie zredefiniował jej roli na polskim rynku racy, a zniesienie obowiązku okresowych szkoleń BHP dla pracowników biurowych w styczniu tego roku pokazuje, że kurs jest raczej odwrotny.

Łukasz Komuda, lkomuda@fise.org.pl

Komentarze
Ładuję...