Corona virus a polski rynek pracy

3 marca 2020

Podczas wczorajszej debaty sejmowej tyczącej „specustawy koronavirusowej”, posłanka Marcelina Zawisza zauważyła, że 45% chorych Polaków przychodzi do pracy. Choć nie podała źródła, łatwo wyszukać, że odnosiła się tu do badania TNS, przeprowadzonego w 2015 roku na zlecenie koncernu GlaxoSmithKline (GSK). Wykazało ono, że taki właśnie odsetek respondentów w razie przeziębienia czy grypy idzie normalnie do pracy (częściej robią tak mężczyźni). 38% bierze zwolnienie lekarskie, a 8% pracuje w domu.

Fot. NIAID, źr. Flickr, lic. CC-BY 2.0

Posłanka zaapelowała o wzmocnienie inspekcji pracy, czemu zawsze kibicuję i każda okazja, by walczyć o PIP, która nie byłaby pośmiewiskiem czy mało istotną upierdliwością dla pracodawców, jest dobra. Skupmy się jednak na chwilę na problemie rozprzestrzeniania drobnoustrojów chorobotwórczych w miejscu pracy. Ten nie zniknie, nawet gdyby Państwowa Inspekcja Pracy była w stanie przeprowadzić 10 razy więcej kontroli i wlepiać 10-krotnie wyższe mandaty.

Po pierwsze, stan zdrowia nie jest zero-jedynkowy, czyli nie możemy wyraźnie wskazać punktu, w którym należy zostać w domu, by dojść do siebie i nie narażać na infekcję kolegów. Bo czy np. katar to wystarczający powód, by brać zwolnienie?

Po drugie, niektóre choroby rozprzestrzeniają się już przy minimalnej obecności objawów lub bez nich.

Po trzecie, stres w miejscu pracy powoduje, że mogą się pojawiać objawy zbliżone do przeziębienia: ból głowy, mięśni, poczucie osłabienia.

Po czwarte, stres z innych źródeł – także wywołany lękiem przed zarażeniem Covid-19, obniża naszą odporność, co przyczynia się do szybszego szerzenia się wszelkich chorób zakaźnych.

Po piąte w końcu – i tu dochodzimy powoli do sedna – w wielu miejscach pracy występuje presja na pracowników, a chorowanie nie jest mile widziane. Mało tego, nawet jeśli nie ma presji, obowiązkowość i wysoki poziom etyki pracy może w chwili przeziębienia skłaniać pracowników do tego, by starać się normalnie wykonywać swoje obowiązki.

Badanie GSK ujawniło, że 36% Polaków mimo przeziębienia czy grypy nie zostaje w łóżku, gdyż nikt nie będzie w stanie wykonać ich zadań w pracy – brakuje zastępstwa. Ten problem występować będzie tym częściej, im mniejszy jest podmiot gospodarczy czy nawet jednostka organizacyjna pracodawcy. To poczucie wagi własnej osoby i konieczności wykonania określonych zadań bez zwłoki jest nieco wyolbrzymione – z jednej strony krzewienie takiej postawy jest użyteczne dla każdego szefa, z drugiej – sami wewnętrznie pielęgnujemy poczucie bycia niezastąpionymi, bo to poprawia naszą samoocenę i przydaje dodatkową wagę zadaniom, jakie codziennie wykonujemy. Jak nie my, to kto?

33% badanych za powód do chodzenia do pracy zamiast zadbania o zdrowie wskazało nadmiar pracy. I to możemy potraktować nieco mniej subiektywnie. Żyjemy w kulturze „bezsensownego, ale widocznego zapier**lu”, w której trzeba zawsze podkreślać fakt, że mamy pracy o wiele za dużo jak na nasze „możliwości przerobowe” – bo inaczej szef dołoży nam obowiązków. Stan przepracowania jest rodzajem normy, więc nawet ci, którzy przepracowani nie są, nie dają temu wyrazu – nie chwalą swoich szefów za to, że dobrze zorganizowali im obowiązki i dzięki temu pozostaje dość rezerw na nieprzewidziane sytuacje, usprawnienie organizacji, nowe pomysły. Natomiast bez liku jest opowieści o tym, jak np. po redukcji liczebności zespołu obowiązki zostały rozłożone na mniejszą liczbę ludzi i choć miał być to stan przejściowy, to tak już pozostało.

Tymczasem przepracowanie przyczynia się do obniżenia odporności i do jeszcze łatwiejszego rozprzestrzeniania się chorób. Wydaje się jednak, że ten problem wymaga z jednej strony zmiany mentalności, czyli zmian kulturowych, których napędem może być zmiana pokoleniowa – zdecydowanie mniej liczne roczniki wchodzące na rynek pracy, mające o wiele lepszą pozycję przetargową niż debiutujący na nim dzisiejsi 30–40-latkowie, nie przyjmują już za normę pracy na 200%, częściej sygnalizują oczekiwanie lepszego work-life balance (równowagi pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym). Podglebiem dla takiej zmiany jest niezła sytuacja na rynku pracy oraz demografia, która przyczynia się do kurczenia się zasobu osób w tzw. wieku produkcyjnym (od 18 do 60 lat dla kobiet i do 65 lat dla mężczyzn).

Ostatnią istotną przyczyną, dla której chorzy idziemy do fabryki czy biura, jest kwestia wynagrodzenia. Na zwolnieniu lekarskim otrzymujemy 80% wynagrodzenia. Mediana wynagrodzenia Polaków w październiku 2018 roku (najnowsze dostępne dane) wynosiła 2920 zł na rękę, ale 20% najgorzej zarabiających otrzymywało nie więcej niż 1943 zł. Przy tak niskich dochodach utrata odpowiednio 584/389 zł to potężny uszczerbek w domowym budżecie. Mechanizm, który z założenia miał powstrzymywać polskich pracowników przed nadużywaniem prawa do urlopu zdrowotnego spełnia więc dobrze swoje zadanie – co jednak okazuje się problemem, gdy zaczynamy martwić się o rozprzestrzenianie wirusów i bakterii chorobotwórczych.

Marnym pocieszeniem jest fakt, że nie różnimy się specjalnie od innych narodów. Wykonane w różnych metodologiach (a więc nie ma między nimi łatwego porównania) badania w różnych krajach pokazują, że chodzenie z grypą czy przeziębieniem do pracy jest zjawiskiem powszechnym. Mimo choroby w pracy melduje się 70% Brytyjczyków, a średni czas pozostawania na zwolnieniu lekarskim skrócił się od 1993 roku do 2017 roku z 7 do 4 dni – podaje tamtejszy GUS. CDC informuje, że na amerykańskim rynku, na którym ochrona praw pracowniczych jest w porównaniu z Europą rudymentarna, wskaźnik ten sięga nawet 90%.

Zaobserwować można prostą tendencję: im mniej regulowany rynek pracy (obecność ubezpieczenia chorobowego), tym częściej chorzy rezygnują z pozostania w łóżku. Co za tym idzie: im większa erozja tradycyjnych form zatrudnienia – w Polsce objawiająca się rosnącą liczbą osób pracujących wyłącznie na umowach cywilno-prawnych oraz samozatrudnionych – tym zjawisko prezenteizmu (stałego manifestowania obecności w miejscu pracy) jest bardziej widoczne, a zespołowe przechorowywanie grypy przez całe firmy częściej spotykane.

Ekspansja niestandardowych form zatrudnienia będzie więc prowadziła w przyszłości na zwiększanie ryzyko rozprzestrzeniania się różnych chorób w przyszłości – i to jest jeszcze jeden ukryty koszt tego „uelastyczniania się” rynku pracy, który ciągle zdecydowanie częściej objawia się dopasowywaniem się pracowników do oczekiwań pracodawców, niż na odwrót.

A proponowane przez nasz rząd zmiany w zakresie ubezpieczenia chorobowego, które mają wydłużyć okres, w jakim to pracodawca płaci za chorującego pracownika, tylko zwiększą presję wywieraną na tego ostatniego, a więc odsetek chorujących w pracy może się tylko zwiększyć.

Łukasz Komuda, lkomuda@fise.org.pl

Komentarze
Ładuję...